Выбрать главу

Później zadzwonił Medvedec. Prosił o rozmowę. Gavein tym razem nie odmówił. Medvedec zaproponował, że przyjedzie natychmiast.

Zjawił się po pół godziny, niosąc nieodłączną walizeczkę. Rozłożył komputer i podpiął modem do słuchawki.

– To na koszt policji – wyjaśnił. – Potrzebuję pomocy centralnego komputera.

– Domyślam się, że właśnie wysadziłem w powietrze lotnisko w Davabel.

Po twarzy Medvedca przemknął nerwowy grymas.

– Porucznik Tobianyj nie żyje – powiedział sucho.

– Nie rozumiem.

– Zginął wczoraj po południu. Dostał nożem od jakiegoś typa, którego usiłował wylegitymować w ciemnym zaułku. Próbował nakryć lokalnego dystrybutora narkotyków.

– Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem w pracy, w antykwariacie.

Medvedec skinął głową, jakby odpędzał natrętną muchę.

– Wiem, sprawdziłem. Tobianyj czołgał się i wykrwawiał przez pół godziny, zanim go ktoś odnalazł. Ale nawet gdyby go zaraz wzięli do szpitala, miałby marne szanse. Sekcja wykazała, że nóż był wysmarowany jakimś świństwem.

– Ależ…

– Niechże pan wysłucha do końca – Medvedec zniecierpliwił się. – Tobianyj złożył zeznanie przed śmiercią, opisał mordercę. To był wysoki, młody biały z ponurą gębą. Niestety, to nie wszystko. Wczoraj, późnym wieczorem ktoś wdarł się do mieszkania Tobianych i zabił jego żonę, Marinę oraz synów, Syrego i Hansa. To była barbarzyńska jatka. Marina dostała dwadzieścia osiem ciosów nożem. Syryj i Hans po szesnaście. Wydaje się, że sprawców było dwóch lub trzech. Usłyszy pan o tym w wieczornych wiadomościach.

– To wszystko jest straszne, ale co to ma wspólnego ze mną? Chyba nie sądzi pan, że to ja wymordowałem całą rodzinę Tobianych? Wczoraj cały wieczór obserwowałem przed ekranem akcję gaszenia lotniska.

– Obserwował pan?

– Tak. W towarzystwie kilku osób.

– Od samego początku?

– Całą transmisję w programie szesnastym. Wszyscy tkwiliśmy przed telewizorem, bo na lotnisku pracuje córka lokatorów, Lorraine.

– Zginęła? Nie pamiętam ofiary o tym imieniu.

– Niestety, panie kapitanie – powiedział z przekąsem Gavein. – Tylko skręciła nadgarstek, a poza tym wygląda kwitnąco.

Medvedec spojrzał krzywo na niego. Nie przestawał klepać w klawiaturę.

– Grajmy w otwarte karty – odezwał się Gavein. – Edda opowiedziała o moim śmiercionośnym działaniu, a pan skojarzył to z tragedią Tobianych? Tylko, że Eddzie przestało się to wszystko zgadzać.

– To i ja wyłożę karty na stół. W tym rejonie zmarło w ciągu ostatnich sześciu tygodni więcej osób niż w reszcie Davabel. To znaczy, w reszcie Davabel nie zmarł w ostatnim okresie nikt… Takie są dane z Urzędu Hierarchii i Klasyfikacji. Na moje zlecenie zrobili tę analizę i sami się zdumieli. Obecnie kontynuują niezależne badania. Nadał nie chce mi pan pomóc?

Gavein milczał. Medvedec zerknął na monitor.

– Mówi panu coś nazwisko Bryce Beddow? Gavein zaprzeczył gestem.

– Piekarz. Wpadł pod ciężarówkę.

– Już sobie przypominam. Jechał na rowerze? Medvedec potwierdził.

– To było zaraz jak przybyłem z Lavath. Edda wspominała o tym wypadku.

– Może zetknął się pan z nim wcześniej?

– No, wie pan, na ulicy widuje się wielu nieznajomych.

– Proszę wytężyć pamięć. Czy tak właśnie było?

– Usłyszałem o jego śmierci przy stole.

– Dziwne. To jest pierwszy przypadek śmierci. Najsłabiej udokumentowany. Wyłamuje się z mojej teorii.

– Ma pan już teorię?

– Pozostałe przypadki są bardziej spójne. Z innymi zmarłymi zetknął się pan osobiście.

– Mam nadzieję, że to nie mój oddech ich zabija. Używam fluorowej pasty do zębów. Po każdym posiłku.

– To nie oddech – powiedział poważnie Medvedec. – Sposób, w jaki zmarli, jest zgodny z ich Imionami Ważnymi. W przypadkach morderstw sprawca jest znany.

– Więc jaki sens ma pańskie śledztwo?

– To nie jest śledztwo. Bo nie ma żadnych podstaw do jego wszczęcia. Sprawcy znani. Przyczyny jasne. Pan ma alibi.

– Dziękuję, że pan wreszcie o tym wspomniał.

– To są badania, częściowo na zlecenie Urzędu Hierarchii i Klasyfikacji. Nie chcę pana o nic oskarżać.

Gavein zdecydował się zrobić mu herbatę. Pomyślał, że taką samą decyzję podjęłaby Ra Mahleine. Medvedec wykazał wystarczająco dużo dobrej woli.

36.

– Widzi pan, z tego robi się poważniejsza sprawa – powiedział Medvedec, gdy Gavein wrócił, niosąc dwa metalowe, półlitrowe garnki pełne bardzo mocnej, gorzkiej herbaty.

Zrobi się osad… i będzie się złościła, czyszcząc tę skorupę – pomyślał Gavein.

– Ustaliliśmy, że przyleciał pan do Davabel dwunastego grudnia.

– Zgadza się.

– To proszę patrzeć. – Medvedec obrócił monitor, aby obaj dobrze widzieli. Gavein pociągnął z garnka łyk gorącej herbaty. Na ekranie ukazała się twarz mężczyzny w czapce Aerolinii.

– To był kapitan Cassey Sallows, dowodził lotem dwunastego grudnia, którym pan przyleciał. Nie żyje. Natomiast ten to porucznik Roy Borchart, drugi pilot, zginął, też leciał z panem. A ten to Ossya Leblanc, nawigator, spalił się z tamtymi. I on leciał dwunastego grudnia – na ekranie migały kolejne twarze. Teraz miła dziewczyna z zadartym nosem, w furażerce Aerolinii. Gavein zapamiętał tę twarz.

– To Lorna DaCosta, stewardesa, też zginęła; a to Maud Kavabash, przełożona stewardes, i z nią to samo. A ta, to Shelly Herbert, też stewardesa, i też to samo. Rozumie pan? Po raz pierwszy od dwunastego grudnia ci ludzie mieli znowu razem polecieć. I wtedy wszyscy zginęli. Nie widzi pan zbieżności?

Gavein zwiesił głowę.

– Jeszcze pana nie przekonałem? – Medvedec skosztował herbaty parzonej według zwyczaju Throzzów. Wzdrygnął się. – Z pasażerów pańskiego lotu zginął niejaki Bharr Thorsen. Podczas wybuchu był na dworcu lotniczym, załatwiając jakąś sprawę.

– Pamiętam. Siedział koło mnie. Rozmawialiśmy – Gavein pokiwał głową. Czuł się jak motyl, który sam siebie przypiął szpilką do korka.

– To nie koniec – Medvedec był bezlitosny. – Służbę pełniła ta sama zmiana obsługi lotniskowej, co dwunastego grudnia. – Jedyny odwet brała na Medvedcu herbata: każdy łyk był jego klęską w starciu z goryczą. Nie wypadało nie pić. A Throzzowie nie pijali innej herbaty.

– Pamięta pan tego? – Na ekranie zajaśniała twarz starszego mężczyzny.

– Ten facet potwierdzał klasyfikację społeczną, wbił mi trójkę do paszportu.

– Tom Vantrook, lat pięćdziesiąt siedem, zginął na i miejscu. A ten? – Medvedec pokazał następny portret: kanciasta twarz o kwadratowej szczęce i wysuniętym podbródku.

– Tego sobie nie przypominam.

– Doug Vatzke, celnik, też zginął na miejscu; jeśli pan załatwiał u Vantrooka, to potem przesunął się do niego. Duży, masywny, rudy…

– Nie wykluczam tego. W gumowych rękawicach?

– Celnicy noszą gumowe rękawice.

– A ten? Gummo Zuidema, też tam pracował dwunastego grudnia.

– Nie pamiętam. Chociaż to może on skierował mnie do tamtego drugiego. Mylą mi się te twarze. Ma pan lepsze zdjęcie? Z profilu, albo trzy czwarte?

Na ekranie mignęło kilka ujęć.

– Zgadza się – Gavein sposępniał.

– Pracujemy dalej? – zapytał Medvedec. Widział, że Gavein jest już zmęczony.

– Tak… Odwalmy to za jednym razem.

Tym razem zdjęcie starego, łysego mężczyzny.