Pocisk, rzucony niewprawną ręką, rozbił się na chodniku, i rozlał plamą ognia. Żar zmusił napastników do cofnięcia się.
Właśnie wtedy zza rogu, wezwane przez kogoś, wyjechały dwa ciężarowe wozy Sił Obrony pełne uzbrojonych żołnierzy. Kierowca pierwszego w ostatniej chwili zobaczył zbiegowisko przed maską wozu. Zakręcił gwałtownie w lewo i trafił w latarnię. Wóz wywrócił się do góry kołami akurat w środku płonącej plamy benzyny. Przygniótł kilku atakujących. Kierowca drugiej ciężarówki ciasnym skrętem ominął przewrócony pojazd i wpadł na tłum stojących za nim. Roztrącając i miażdżąc ludzi, wóz wbił się w oszkloną witrynę kwiaciarni po przeciwnej stronie ulicy. Rozległ się trzask, brzęk tłuczonego szkła, po którym nastąpiła chwila nienaturalnej ciszy przerywana jękami poranionych ludzi.
Po tej szczególnej chwili obie ciężarówki i tłum ludzi ogarnęła kula ognia. Podmuch eksplozji przewrócił Puttkamellę, a Gaveinem rzucił o mur. W okienkach płonących ciężarówek widać było gwardzistów, którzy nie zdążyli opuścić metalowych pułapek. Ktoś, płonąc jak pochodnia, wybiegł poza granicę ognia, po to tylko, aby znieruchomieć na bruku parę metrów dalej.
W pierwszym odruchu Gavein chciał ruszyć na pomoc, ale żar był zbyt mocny, palił twarz i oczy.
Wrócił do mieszkania. Ra Mahleine wstała z łóżka i zamierzała wyjść. Wpadli sobie w objęcia. Coś mówiła, szlochając.
– Śmierć przecież nie może zginąć. – Zrelacjonował jej pokrótce, co zaszło. – Idę pomóc Eddzie i innym. Oni siedzieli w salonie od frontu. Ty zostań tu, jesteś zbyt słaba.
– Mowy nie ma.
Zdarzały się sytuacje, kiedy z Ra Mahleine nie było dyskusji. Narzuciła sweter i kurtkę i zeszła, wspierając się na jego ramieniu.
Plama ognia już dogasała. Wokoło leżało wiele zwęglonych ciał. Gavein obszedł płonący obszar. Jęków nie było słychać. Ogarnięci ogniem zginęli, lżej zaś poszkodowani zdołali uciec. Od ciężarówki zajęła się drewniana kwiaciarnia. Właściciele patrzyli, jak ich majątek zmienia się w popiół. Wcześniej zawiadomili straż pożarną i pogotowie.
Salon zaścielały kawałki potłuczonego szkła. Telewizor grał na cały głos. Właśnie szedł program rozrywkowy, baletki gibały się zapamiętale w takt hałaśliwej muzyki. Spod stołu, zza kanapy i z innych zakamarków pokoju gramolili się mieszkańcy. Na szczęście skończyło się na drobnych skaleczeniach. Ostrzeżeni wrzaskami tłumu, w porę się ukryli.
Lorraine poszła na górę.
Na ulicy rozjęczały się syreny policji, karetek pogotowia i straży pożarnej. Gasili zgliszcza kwiaciarni, zbierali zwłoki. Do salonu weszło dwóch mundurowych, żeby spisać protokół, zebrać zeznania świadków.
Wróciła zapłakana Lorraine.
– Ojciec…! Leży i nie rusza się. Głowę mu rozbili kamieniem… Dranie!
– Gdzie leży? – spytał policjant.
Matka Lorraine pobiegła po schodach, wskazując drogę. Drugi z policjantów wezwał obsługę karetki. W parę minut zniesiono nieprzytomnego Edgara już podpiętego do kroplówki. W karetce kontynuowano reanimację, podawano tlen. Niestety, lekarz stwierdził zgon. Rozhisteryzowana Mryna oraz Lorraine odjechały karetką razem z sanitariuszami.
Przyczłapał Wilcox. Prawdopodobnie nie rozumiał, co się zdarzyło. Cuchnęło od niego wódką i sfermentowanym potem. Wsparł się o framugę i bełkotał:
– To wszystko… To jest tak… Ja tak samo zrobiłem. To przez takiego kogoś, jak ja. Nie mogę już wytrzymać. Nie mogę przestać – wyrzucał z siebie frazy bez związku.
Czknął i zatoczył się.
– Możemy zwinąć tego menela – powiedział policjant.
– Nie trzeba. On ma depresję. To porządny człowiek – odrzekł Gavein. – Pobyt w areszcie więcej by mu zaszkodził, niż pomógł. Nikt nie składa skargi na niego.
– Jak państwo chcecie – policjant wzruszył ramionami i wyszedł.
– Gavein – wybełkotał Wilcox. Był jedynym, który zwykle nie przekręcał jego imienia. – Nie wydaje ci się, że jesteśmy jedną osobą, tym samym człowiekiem.
– Mamy różne żony.
Dyskutowanie z pijakiem niepotrzebnie przedłużało bełkotliwe wywody.
– To popatrz do lustra. Sylwetki są podobne. No, ja jestem stary, ale poza tym…
– Nigdy nie pracowałem w policji.
– Praca jako kierownik antykwariatu wymaga tyle samo żądzy władzy, co praca jako stójkowy. – Logika Wilcoxa wędrowała sobie tylko znanymi ścieżkami.
– Jeśli tak uważasz, Harry – Gaveina ogarniało zniecierpliwienie.
– Mam na imię Hvar i urodziłem się w Lavath – Wilcox kontynuował z uporem pijaka. – Ra Mahleine i Ra Bharre – recytował z przerwami. – Kotka Manuł i Niedźwiedzica… Imiona zwierząt północy.
– Prześpij się, Harry, dobrze ci to zrobi – włączyła się Ra Mahleine, niezadowolona z porównania do Brendy.
– Patrz dalej, Dave… Obie to blondynki, dość podobne do siebie. Brenda przytyła, ale dawniej była smukła jak twoja żona.
– Ra Mahleine nosi okulary.
– Brenda też jest krótkowidzem, ale unika okularów.
– Dlatego mruży oczy?
Harry przytaknął, ale mogło to być pijackie, bezsensowne machnięcie głową.
– Harry, zapomniałeś o mnie – wtrącił swoje nieodłączne trzy grosze Haigh. – Ja też chcę być alter ego Dave’a. Obaj mamy białe żony. On jest fizykiem hobbystą, a ja zawodowcem. Poza tym ja wydobywam mózg z głowy za dwóch. Znaczy: za niego i za siebie.
– Głupi jesteś, Haigh – Harry mimo oszołomienia potrafił rozpoznać, gdy ktoś kpił z niego jawnie. – Ty jesteś czerwony, a on czarny. A poza tym on jest Śmierć, ja jestem Los, a ty jesteś tylko zwykłym człowiekiem. Ale to określenie alter ego jest dobre. Właśnie o to mi chodziło.
Wilcox mówił coraz ciszej, pochłaniały go własne myśli – W tej książce odkryłeś, że ty i Gavein jesteście tą samą osobą? – zapytała Ra Mahleine.
– No, jasne. Ta książka otwiera oczy jak jasna cholera, Gavein parsknął, łypiąc na żonę.
Wozy policyjne odjeżdżały sprzed domu. Edda szukała w zakamarkach szafy polisy ubezpieczeniowej. Podobnie jak wczoraj, Gavein z Massem wzięli się do wstawiania szyb, bo wieczorami panował ziąb. Szczęśliwie było jeszcze kilka zapasowych w składziku. Puttkamella odjechał z policjantami.
45.
Rano zaterkotał telefon. Gavein podniósł słuchawkę. Znów Medvedec.
– Dzwonię jako przedstawiciel Urzędu Naukowego.
– Gratuluję awansu.
– Dziękuję. Zawdzięczam go panu. Urząd zaprasza na spotkanie. Pański fenomen zainteresował najwyższe czynniki.
– Jak długo trwałyby te badania? Pan rozumie żona jest chora. Muszę się nią opiekować.
– UN jest szybki. Sądzę, że uporają się w kilka dni, najwyżej tydzień.
– A zwolnienie z pracy? Zwrot kosztów?
– UN jest agendą rządową. Dopilnuje, żeby wszystko zostało należycie załatwione.
– W takim razie nie mam wyboru, muszę się zgodzić.
– Gdzie chcą cię zabrać?
– Mówi, że na badania do Urzędu Naukowego – przysłonił słuchawkę dłonią.
– Coraz więcej umiera. Prawda, Medvedec? – rzucił do mikrofonu.
– Powiem inaczej: ciągle umierają. Dokładna liczba jest jeszcze trzycyfrowa.
– To gdzie mam się zgłosić? Pod jaki adres?
– Przyjedziemy po pana. Chodzi o bezpieczeństwo.
– Kiedy?
– Za godzinę.
Termin był szokująco bliski. Gavein nie czuł się przygotowany, ale nie odmówił.
Zarówno Lorraine, jak i Anabel zadeklarowały się usługiwać Ra Mahleine pod nieobecność Gaveina.