Выбрать главу

Obie mają nadzieję zmieścić się pod parasolem ochronnym wokół Davida Śmierci – pomyślał. – Instynkt samozachowawczy działa.

Ra Mahleine z obsesyjną dokładnością przecierała okulary. Uważała, że w Davabel sypią za dużo soli na jezdnię, aż szkła jej okularów matowieją. Do tego zastanawiającego wniosku wiodło długie, skomplikowane rozumowanie. Otóż, gdy spadnie śnieg, zostaje natychmiast (w domyśle: złośliwie) posypany solą przez władze miasta. Tworzy się rozmiękła bryja, którą samochody chlapią na jej okulary, a sól wyżera w szkle dziurki. W wyniku tego rozumowania wiele czasu poświęcała usuwaniu domniemanych resztek soli. Ra Mahleine wychudła. Niknęła w puszystej podusze kanapy. Wydawało się, że osłabiona całą energię zużywa na pedantyczne czyszczenie okularów.

Podniosła wzrok na Anabel. Bez okularów jej oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle.

– Biorę ciebie, Anabel ale musisz być bardzo posłuszna – powiedziała z mocą. – Będziesz pod ochroną mojej mocy, to znaczy, ta ochrona będzie działać, póki… – urwała. – Ale pilnuj się… Jedno nieposłuszeństwo i koniec z tobą. Nędzny jak i ty sama.

Czyżby postanowiła zamęczyć Anabel? – pomyślał Gavein. Ra Mahleine drżała ze wstrętu na jej widok, ale właśnie ją wybrała. Może chciała odreagować dawne męki i upokorzenia.

– Jeszcze pamiętam, jak mnie skopałaś na pożegnanie. I w co kopałaś ze szczególnym upodobaniem.

Gavein zadrżał z oburzenia. O tym fakcie dotąd nie wiedział.

– Nie martw się, Lorraine – kontynuowała. – Ciebie nie będę karać jak ją. Będziesz chodzić ze mną na spacery. Jestem jeszcze słaba, a niedługo zrobi się wiosna. Śnieg szybko topnieje. Zamierzam dużo chodzić, a ty będziesz się mną opiekować.

– Ale przecież ja pracuję.

– Chcesz żyć? W tym celu trzeba być blisko Gaveina, a przynajmniej blisko mnie, prawda?

Nawet ona uwierzyła w tę historię – pomyślał. – Świetnie wczuła się w rolę żony Śmierci.

– Pani Throzz ma rację – włączyła się matka Lorraine.

– Tak będzie najlepiej. Do czasu, aż sprawa tych wszystkich zgonów się wyjaśni, weźmiesz urlop. Na pewno ci nie odmówią. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.

46.

Z piskiem opon i miauczeniem sygnałów zatrzymała się kolumna pojazdów: Na początku dwa opancerzone wozy Sił Obrony uzbrojone w karabiny maszynowe lub działka małokalibrowe i rakiety. Pokryte zielono-szarym kamuflażem, z niewielkimi biało-czarno-czerwonymi herbami Davabel. Za nimi biały mikrobus szpitalny, dwa osobowe samochody cywilne, ciężarówka z żołnierzami i jeszcze jeden pojazd opancerzony.

Poważna sprawa, skoro przyjechali z taką świtą – pomyślał Gavein.

Z samochodów wysiadło kilku cywilów. Weszli do salonu. Dwóch uzbrojonych żołnierzy stanęło przy drzwiach.

Medvedec przywitał się.

– Senator Botta – przedstawił wysokiego, siwego.

– A to doktor Syskin z Urzędu Naukowego – wskazał na drobnego, szarego.

– Gdzie Puttkamella? W tak dobrym towarzystwie nie powinno go zabraknąć.

– Nie żartuj, Dave. Puttkamellę rozpoznali ocaleli podpalacze, zrobili samosąd… lincz.

– Generał Thomp – wskazał na trzeciego, masywnego cywila z wydatną łysiną oddającą kształtem dokładnie zasięg wojskowej czapki zwykle wciśniętej na głowę.

– Miło mi poznać – odezwał się Thomp. – Nie wygląda pan na siebie. Każdy z moich sierżantów wygląda groźniej.

– Przykro mi, że pana rozczarowałem. Chętnie bym zamienił się z którymś z pańskich sierżantów.

– Medvedec poinformował pana o wszystkim telefonicznie. Szkoda czasu. Jedźmy – powiedział Thomp.

– Wykonam jeden telefon przed odjazdem.

– Obawiam się, że nie ma czasu – odpowiedział Thomp.

Żołnierze stojący przy drzwiach zrobili krok do przodu.

– Jestem więźniem? Nie wspominał pan o czymś podobnym – zwrócił się do Medvedca.

– Proszę zadzwonić – wtrącił Botta. – Oczywiście, nie jest pan więźniem. Jedynie zależy nam na pośpiechu, bo sprawa jest bardzo ważna.

Gavein pokiwał głową i podniósł słuchawkę. Poinformował doktor Nott o swoim wyjeździe na badania.

– Będę w kontakcie z pana żoną – powiedziała. – Domyślam się, że obecnie jest osłabiona, ale podczas przygotowania do operacji wzmocni się. Proszę się nie obawiać.

– Jestem wolny. – Odłożył słuchawkę. – Czy żona jedzie ze mną?

– Niestety nie. To jest zamknięty ośrodek badawczy – odezwał się Syskin. – Rozumie pan: tajemnica wojskowa.

Spodziewał się takiej odpowiedzi, ale co szkodziło spróbować. Pożegnał Ra Mahleine.

– Właściwie, to na jak długo wyjeżdżam?

– Sześć… siedem dni – powiedział Botta. – Mogę zagwarantować, że nie dłużej.

– No, to chodźmy. Niech tych siedem dni upłynie jak najszybciej.

Gavein chciał wsiąść do jednego z samochodów osobowych, ale okazało się, że przeznaczono dla niego miejsce w sanitarce. Siedzieli tam dwaj faceci w plastikowych kombinezonach i szczelnych hełmach na głowach. Kazali mu ułożyć się na noszach, ale Gavein zaprotestował i nadal siedział. Mógł wyglądać przez okno pędzącej na sygnale sanitarki. Tymczasem tamci zaczęli pomiary przypominające obrzędy magiczne. Omiatali go jakimś czujnikiem.

– Dawka w normie. Leży w tle – powiedział jeden.

Drugi przytaknął.

Gavein widział na wyludnionych ulicach popalone samochody, stłuczone szyby i rozrzucone papiery. Konwój minął kordon uzbrojonych żołnierzy.

– Niech się pan lepiej położy na noszach, bo mogą polecieć kamienie – powiedział jeden z badaczy.

Z dala widać było wzburzony tłum.

– Dlaczego oni to robią? – zapytał, posłusznie wsuwając się pod grubą piankę.

– Infekcja się szerzy, chcą zwalczyć przyczynę. Ostatnio umierają złapani przez przypadek kamerą, których pan dojrzał kątem oka na ekranie telewizora. Skoro nie wiadomo, kto ma wypisany wyrok, to wszyscy zgodnie chcą wyeliminować przyczynę.

– A wy dwaj? Dlatego macie maski?

– My jesteśmy ochotnikami. Kazali założyć maski, to założyliśmy, ale przecież to nie ma znaczenia, prawda?

– Wszystko na to wskazuje.

Parę kamieni zadudniło o pancerz. Konwój przyspieszył. Włączono sygnały. W tłum wystrzelono parę granatów gazowych.

– Dobrze, że nie strzelają – powiedział jeden.

– Jeszcze nie strzelają, Yull. Nie wiadomo, kiedy zaczną.

– Wiadomo: kto ma broń, będzie odpowiadał przed sądem. To ich powstrzymuje.

– Tak. Na razie.

Tłum się przerzedził, po chwili było już prawie pusto. Konwój pomknął ulicami wyglądającymi normalniej.

– Panie Śmierć – Yull szturchnął leżącego Gaveina. – Już po wszystkim. Przejechaliśmy. Udało się.

Gavein rozejrzał się. Szpaler ciekawskich stojący wzdłuż linii wyznaczonej przez policję był rzadki. Nikt nie rzucał kamieniami w konwój. Niektórzy odwracali się w ostatniej chwili lub zasłaniali twarze.

Oddają mi honory jak głowie państwa – pomyślał. – Nic dziwnego, przecież witają Śmierć.

– To szaleństwo opanowało tylko Centralne Davabel – powiedział drugi z badaczy, Omer. – Wielu ludzi załatwiło swoje prywatne porachunki przy okazji Davida Śmierci.

– Jak obecnie wygląda kraj? – zapytał Gavein.

– Wyludnione Centralne Davabel otacza kordon wojska. Jest szczelny, ale czasem przedostają się przezeń jacyś desperaci. Żołnierze też potracili członków swoich rodzin. Czasem patrzą przez palce. Stąd ta agresywna banda.

– Czego chcą ci desperaci? – Gavein pomyślał o żonie.

– Zabić cię – powiedział po prostu Yull. – Ja uważam, że jest to niemożliwe. Dowodem choćby dzisiejszy karambol przed twoimi oknami. Kordon jest po to, aby ochronić desperatów przed ich własną głupotą.