– Jak zapisy? – głos Botty dźwięczał jak dzwon.
Odpowiedź nie dotarła do uszu Gaveina.
– Zaraz podam drugą porcję – Barth zwracał się do Syskina. Gdy mówił, przesuwał językiem koniec nadzwyczaj długiego nosa z lewa na prawo i z powrotem. Aurelia rozpostarła białe skrzydła kitla i uniosła się w powietrze, lokując się w górnym rogu pokoju. Okna powiększały się lub zmniejszały, miały wykrój kobiecych ust. Zasłony przypominały krzywe zęby Ra Mahleine. Przyjrzał się uważniej fruwającej postaci w bieli i stwierdził, że to nie Aurelia, tylko jego żona. Ra Mahleine bardzo korzystnie wyglądała w białej sukni i ze skrzydłami. Gavein czuł, jak Barth naciąga mu palcami żyłę. Z pewnością chciał wsadzić nos do środka, żeby wywąchać, dlaczego umierają tylko ci, którzy zetknęli się z Davidem Śmiercią.
– Przyjął drugą porcję. Wszystko idzie zgodnie z planem. Mówiłem, że to jedyny sposób.
Gavein dostrzegł pod sufitem jakąś czarną postać obok Ra Mahleine. Nie mógł zogniskować wzroku. W końcu się powiodło. To on sam unosił się obok niej. Był w czarnym kombinezonie ze skaju, haftowanym w trupie czaszki. Każda z nich miała oczka z czerwonych, błyszczących kamyków. Na plecach była największa, srebrzysta, a poniżej niej dwa skrzyżowane piszczele.
Przecież widzę się od przodu, to skąd wiem, co mam na plecach? – zakołatało mu w głowie.
– Tętno przyspieszyło, ale reakcje w normie.
Tętno było małym, tłuściutkim amorkiem, fruwającym coraz szybciej po pomieszczeniu. Z oczu Ra Mahleine rozchodziły się żółte promienie słońca. Jak ma w oczach złoty błysk, to jest wściekła – pomyślał.
– Przestań wreszcie tak łapczywie wciągać to powietrze, bo dla innych nie starcza – warknęła Ra Mahleine.
Była wściekła. – Jak się myłeś pod prysznicem, to tak rzucałeś tą wodą z wysoka, że nie mogłam spać. Mogłeś ją zlewać z mniejszą siłą.
Obok przemknął Wilcox. Był całkiem siwy. Wygiął się dziwacznie jak żuraw.
– Uważaj, żeby ci żyły nie przegryzł i nie wyssał – ostrzegła Ra Mahleine. – On zbiera krew dla Brendy, bo się porznęła i wszystko z niej wypłynęło.
Wilcox wyprostował się. Stał się niezwykle wysoki i szeroki na pół pokoju. Jego twarz przypominała kawał rozpiętego płótna z namalowanymi oczyma, nosem i ustami.
– Wydaje mi się, że jest jeszcze przytomny. Reaguje na światło – powiedział Wilcox.
– Tak jest, panie senatorze – powiedział Barth i przełożył sobie językiem koniec nosa z lewego ucha do prawego. – Zaraz dostanie trzecią porcję i uśnie.
Żółw na kółkach jeździł po całym pokoju. Na jego skorupie stały butelki z alkoholami, ciecze żółte, bezbarwne lub czerwonawe. Skorupa żółwia była płaska, nogi wysokie, zakończone kółkami. – Tylko mi się nie przezięb – powiedziała Ra Mahleine i pogroziła palcem. – Zawinęli cię ledwie w prześcieradło.
Wilcox zassał mu krew z żyły.
Jak dla Brendy, to może trochę wyssać – pomyślał Gavein. Wilcox wytarł usta rękawem i zawiązał żyłę na supełek.
– I co po trzeciej porcji? – zapytał Syskin, a jego głowa wyskoczyła na sprężynie i spojrzała na Gaveina z wysoka.
Otoczenie pulsowało i wysyłało tęczowe, różnobarwne pierścienie. W ich obrębie, jak w ramach obrazu mieścili się: Ra Mahleine, Wilcox, on sam w czarnym kombinezonie, Barth, Syskin, Thomp i biały żółw z cylindryczną głową.
– Źrenice przestały reagować. Chyba usnął.
– Tym razem wreszcie powinno się udać – powiedziała świnia głosem Thompa. – Tyle wysiłków, tyle ofiar.
– Teraz zawęża mu się pole świadomości. Gdy ciało zdrętwieje do reszty, podamy gaz – syczał Barth.
– Jak ma na Imię? Yacrod czy Myzzt? – zapytał Wilcox.
– Aeriel.
– To nie będzie operacji? – dalej dopytywał się Wilcox głosem Botty.
Gaveinowi wydawało się, że jest telewizorem, który przedstawia toczącą się akcję, ale sam nie jest w stanie ruszyć się z miejsca.
– Będzie bardzo dokładna sekcja – zachichotał Barth.
Gavein widział go przez mętniejący obłok i nie mógł dostrzec, czy Barth nadal przekłada sobie nos z ucha do ucha.
– Jeśli przeżyje ten gaz, to będzie wiwisekcja – dodał.
– To powinno podziałać na niego, panie senatorze – mówił Syskin. – Pozostawimy wycięte wnętrzności na powietrzu, bo to Aeriel. Żeby przypadkiem się nie odrodził.
– Co z jego żoną? – zapytał Wilcox.
– Jeszcze żyje.
– Ona też jest Śmierć?
– Tego nie wiadomo na pewno. Chyba nie, bo sama ma raka.
Głosy te dobiegały ze środka czaszki Gaveina. Cichły. Coraz gorzej rozróżniał rozmawiających. Tylko on sam, w czarnej kurtce, nie odzywał się. Coraz trudniej było mu formułować myśli. Szara mgła przed oczyma rozrastała się jak pleśń. Nie czuł bólu. Pole widzenia miało wielkość tarczy zegarka; postaci były miniaturowe. Wkrótce przypominało migotającą różnymi barwami małą metaliczną kulkę zawieszoną w ciemnym kosmosie.
Nagle kulka zatoczyła się raz i drugi. Zaczęła podskakiwać na wszystkie strony. Gavein poczuł ostry, nasilający się ból. Kulka odpłynęła gdzieś daleko. Stracił świadomość.
54.
Zbudził się; dręczył go ból całego ciała i nudności. Zwymiotował raz, drugi i trzeci. Nie miał już czym, a dalej targały nim skurcze żołądka. Serce łomotało jak opętane. Odpłynął w niebyt.
Gdy ponownie odzyskał świadomość, było zimno. Poruszył się. Był częściowo przysypany, potłuczony i nagi. Wokół cuchnęło wymiocinami, ale przebijał inny zapach, świdrujący w nosie. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie było pełnego mroku. Poruszył głową nadspodziewanie łatwo. Strzepnął z niej kawałki gruzu i obłoczek pyłu, który wymusił serię kichnięć. Spróbował przesunąć się, ale tysiące występów, tysiące kamyków i pył zaczęły zgodnie zdzierać mu skórę.
Najpierw uwolnił lewą rękę, potem powoli, metodycznie usuwał kamień po kamieniu, fragment cegły po cegle.
Był posiniaczony, ale przysypany pyłem i drobnym gruzem, nie odniósł poważniejszych obrażeń. Odkopywał się coraz energiczniej. Najtrudniej było wyciągnąć prawą nogę spod wywróconego wózka szpitalnego, unieruchomionego stertą gruzu. Ostrożnie wysunął się spod niego, uważając, by sterta nie runęła nań.
Spróbował stanąć, ale strop był zbyt niski. Wokół mroczno i tajemniczo, dzięki niezwykłej czerwonawej poświacie. Drażnił ostry zapach siarki. Ogłuszający ryk pochodził z zewnątrz, nie z wnętrza czaszki. Obmacał całe ciało: w wielu miejscach był skaleczony, podrapany, sińce odpowiadały na ucisk głuchym bólem, ale to wszystko. Poruszanie nie sprawiało trudu. Pokrywała go warstwa potu zmieszanego z pyłem ceglanym. Bał się zrobić krok, by nie poranić stóp o leżące wszędzie kawałki szkła. Podłoga wznosiła się ignorując poziom, gdzieś w mroku łączyła się z sufitem. Sala operacyjna wyglądała, jakby gigant dla zabawy najpierw obrócił ją, a następnie zmiażdżył jedną ścianę.
Wkrótce stało się na tyle jasno, by lepiej widzieć posadzkę i omijać płyty potłuczonego szkła. Było cieplej, ruch rozgrzewa. Gavein wspinał się po nachylonej podłodze do widniejącego u góry mrocznego otworu drzwi. Niestety, wiodły tylko do maleńkiej przebieralni. Przynajmniej znalazł swoje ubranie. Starannie otrzepał z pyłu, następnie wytarł się jakąś szmatą czy ręcznikiem i nałożył kombinezon szpitalny, identyczny jak uniformy pracowników UN-u. Trzewiki szpitalne były zbyt lekkie, ale nie znalazł lepszych. Przez podeszwy wyczuwał każdy odłamek. Drugie drzwi były zablokowane, musiał wrócić do sali operacyjnej. Ryk nasilił się. Podszedł do ziejącej czeluści odsłoniętej zwaloną ścianą. Świtało, ryk tężał falami. Trzeba było szukać wyjścia od innej strony. Z przerażeniem wyczuł wibracje podłogi. Uszkodzony gmach mógł w każdej chwili runąć.