Usiadł za stołem, sapiąc i stękając z wysiłku. Czapkę pocztową postawił obok talerza. Mizerny wianuszek siwych włosów otaczał błyszczącą łysinę. Wyciągnął chustkę i z namaszczeniem przetarł nią zaroszone butelkowate okulary.
– Max, spóźniłeś się na pastę, ale zaraz będzie pizza. – Edda życzliwie poklepała go po ramieniu.
Max mruknął coś i nałożył okulary, a następnie komicznie łypnął w prawo, a potem w lewo na sąsiadów przy stole. Miał rozbieżnego zeza. Szkła karykaturalnie powiększały jego oczy.
– Wreszcie coś widać – powiedział.
– To jest Dave – stwierdziła Edda. – Będzie mieszkał u nas na górze.
Max wysunął się nad stół, wyciągając muskularną rękę o kleszczowatej dłoni. Nakrycie podskoczyło, a wszyscy rzucili się, by je łapać. Korzystając z okazji, starszy syn Gundy rozlał keczup. Tylko Gavein zauważył, że było to celowe.
– Gdy przychodzi Max, powinnaś podawać na gumowym obrusie i w blaszanych miskach – zarechotał Haifan.
Edda bez słowa starła nadmiar keczupu ścierką, a pod obrus podłożyła serwetki. Gdy sytuacja została opanowana, przed Maxem zadymił spory kawałek zapiekanki. Gavein wolał to niż pastę, dręczył go zapach wymiocin, który nieodparcie przywodziło skojarzenie rozmiękłego żółtego sera z rozparzonymi pomidorami. Za makaronem też nie przepadał.
Max wziął się do jedzenia. Przestało go interesować cokolwiek innego. Żuł miarowo, szybkimi mechanicznymi ruchami.
On nie je, on żeruje – zwerbalizował myśl Gavein – jak pszczoła, której można odciąć odwłok, a ta nie przestanie jeść.
Nawisłe czoło, bezwłosy czerep i patrzące na boki oczy upodabniały Maxa do embriona lub pędraka. Max jadł bardzo głośno, sapiąc i mlaskając. Czasem przypominał sobie o tej przywarze i usiłował jeść ciszej. Wysiłek, jaki mu to sprawiało, objawiał się zdenerwowaniem i jeszcze głośniejszym sapaniem.
Gavein uznał, że Max nie powinien powstrzymywać przyrodzonego mu mlaskania, gdyż i tak nikt inny nie był w stanie jeść, gdy on jadł, a przynajmniej on sam mniej by się męczył.
Podjęli ponownie rozmowę, chcąc przytłumić odgłosy jedzącego Maxa.
– Nadaliście już Imię małemu? – nieoczekiwanie włączył się Max, wycierając pełne usta chusteczką.
Gavein znieruchomiał. W Lavath takie pytanie było grubym nietaktem. Widać, tu było dopuszczalne.
– Właśnie wczoraj zarejestrowałam w administracji. Będzie miał Myzzt, a na potoczne Duarte – odpowiedziała Edda, choć Max już nie słuchał.
– Wy wybraliście, czy sam sobie przyniósł na świat? – włączył się Haifan.
– Przyniósł sobie, ale nam odpowiada, będzie niemal panem swojego losu – odparła.
– Przecież nad losem nie da się zapanować?
– Będzie to zależało wyłącznie od niego, nie od innych.
Max głośno żerował.
8.
Oddział Urzędu Imigracyjnego mieścił się przy 5665 Alei, w zasięgu godzinnego marszu. Gaveinowi zajęło to dwa razy więcej, odwilż zmieniła śnieg w wodnistą maź, skrywającą jeszcze bardziej śliską niż zwykle lodową polewę. Przejeżdżające samochody bryzgały na chodnik słoną, szarą bryją.
Skromny parterowy budyneczek wykończono z zewnątrz ozdobną, zielonkawą cegłą. Leo mówił, że budynki wznosi się tu z drewna i styropianu albo płyt pilśniowych czy prasowanej tektury, w najlepszym razie z cienkich płyt gipsowych. A ładne cegły z zewnątrz to tylko atrapa, oblicowanie. W Lavath budowano z szarego betonu, na którym zostawały ślady oszalowania.
Trzeba było dopełnić reszty formalności imigracyjnych. Chciał chociaż częściowo ulżyć Ra Mahleine w upadku ze szczytu drabiny społecznej na sam dół. Drabina miała cztery szczeble.
Podszedł do okienka z napisem: „Rejestracja nowo przybyłych”. Po paru minutach pojawił się urzędnik niezadowolony, że przerywa mu się drugie śniadanie.
– Niedobrze pan zrobił, przedwcześnie wybierając żonę – powiedział. – To należy załatwić w drugiej części życia. Nie ma wtedy rozstań przy przejazdach. – Dopijał cienką, pozbawioną kofeiny kawę z tekturowego kubka.
Gavein nie znosił tutejszej kawy.
– Przedwczesne małżeństwo to komplikacja, ale mała.
Tu jest Davabel. Mając w paszporcie S łatwo przeprowadzi pan anulowanie związku. Albo autoryzuje decyzję pozostania przy swojej dawnej kobiecie. Ładna jest chociaż?
– Wypowiedź urzędnika przypominała wyciek niepowiązanych fraz. – Czarna jak pan?
– Biała.
– To nieporozumienie. Białych nie bierze się pod uwagę. – Niełatwo było wytrącić go z uderzenia. Znał swój fach.
– Tutaj, jako posiadaczowi trójki, przysługuje panu żona czarna lub nawet dwie czerwone. Dotychczasowy związek nie musi być unieważniany, ponieważ nie istnieje w oczach prawa. – Urzędnik wkleił do paszportu Gaveina duży formularz. – Osobiście nie radzę mieć na raz żon z dwójką i trójką, choć to też da się załatwić, ale takie małżeństwa nie są stabilne. Jestem przekonany, że te przepisy zostaną wkrótce zmienione.
– Moja żona nazywa się Ra Mahleine. Chciałbym, żeby pan zaznaczył to w moim paszporcie. Jeszcze nie zdążyłem jej odebrać z portu, ale oceniam, że już przyjechała.
– Ależ białych nie wpisuje się do paszportu. Może pan ich mieć, ile chce. Jako nałożnice. Niestety, szybko się starzeją, brzydną. Niepotrzebny kłopot.
– Jednak proszę wpisać ją jako żonę.
– Była młodsza od pana?
– Tak.
– Podróżowała w czasie realnym, a pan z dylatacją, prawda?
– Tak.
– Niech pan sobie obliczy, o ile się postarzała… Teraz ma trzydzieści pięć lat, biologicznie i metrykalnie.
– Ofiarowała mi cztery lata swojego życia, żeby się ze mną zsynchronizować.
Urzędnik machnął ręką.
– Gdzie ja ją panu wpiszę? Nie ma rubryki na białe.
Gavein uparcie milczał. Wiedział, że wpis jest możliwy.
– No, dobrze – poddał się urzędnik. – Przy pozycji:
„Status małżeński” wstawię gwiazdkę, a tu… w dole jest rubryka: „Uwagi”. Tu ją wpiszę.
Sukisyn – pomyślał Gavein. – Wykorzystał swoją władzę. Mógł wpisać zwyczajnie.
– Ma na imię Ra Mahleine – powiedział.
– Niech pan nie żartuje. Ona nie ma własnego imienia w Davabel. Będzie tu stało: „Pani Dave Throzz, bez kategorii”.
– Proszę wpisać jej własne imię, Ra Mahleine. – Gavein znał swoje prawa.
– Wpiszę Magdalena. To brzmi lepiej od tej cudacznej nazwy. Jej Imię Ważne?
– Aeriella.
Urzędnik wsunął formularz do szczeliny komputera, żeby nanieść kod Imienia.
– Potrzebuję więcej danych. Bardzo jasna?
– Tak, jasna. Oczy niebieskie, ale ciemniejsze. Wysoka.
– Jak pan? – zażartował urzędnik. Sam był niski i pękaty.
– Nie, ale od pana wyższa. Szczupła, bez znaków szczególnych. Nie wiem, co jeszcze…
– Jasna, to pewnie rudawa? – Urzędnik zmienił się, gdy batalia o wpisanie Ra Mahleine do paszportu dobiegła końca. Wypełnił obowiązek służbowy i ton jego głosu stał się bardziej sympatyczny. W Lavath taka zmiana nie byłaby możliwa: urzędnik zawsze utożsamiał się z urzędem.
– Nie. Brwi, rzęsy ciemniejsze.
– Tak. Pamiętam takie kobiety – stęknął urzędnik. – Cudowne boginie północy. Co ja się ich naoglądałem. W sklepie siedziałem przy kasie. Na żadną nie wolno mi było podnieść wzroku. Jasne cholery…
– Pan pamięta jeszcze Lavath?
– Kobiety północy są jak płatki śniegu: piękne, ale nietrwałe – urzędnik pokiwał głową. – W Davabel topnieją bardzo szybko. Nawet na mrozie…