Выбрать главу

Marek S. Huberath

Gniazdo Światów

Cokolwiek ledwie rozróżnieniem,

Czarne i białe, zero i jeden,

Tu nic ponad pieśń.

1.

Ustały twarde uderzenia amortyzatorów o pas startowy. Samolot zahamował; hałas silników zmienił ton, wreszcie ucichł. Ale ich grzmot jeszcze brzmiał w głowie Gaveina, przetwarzając swój jednostajny dźwięk w migrenę. Pilot podał przez głośnik spodziewany czas w Davabel.

Podróż trwała trzydzieści sześć godzin; w niewygodzie, na metalowym siedzeniu, które szczelną klatką więziło biodra. Wstać i wyjść za potrzebą można było wyłącznie podczas przerw ogłaszanych przez megafon. Wtedy też pozwalano zdejmować czarne, metalowe okulary. Kolejka tłoczyła się przed drzwiami jedynej toalety. Później należało niezwłocznie zająć miejsca i założyć gogle; znów stawało się nieznośnie gorąco, pot ciekł po plecach, dreszczyki i mrowienia ganiały po skórze, zaś ciemność przed oczyma zasłoniętymi blachą była ledwie czymś między brunatnością a purpurą.

W czasie jednej z przerw odezwał się sąsiad:

– Wie pan, po co te okulary i ta klatka na tyłek?

– Nie… – mruknął Gavein.

Tamten, masywny, siedemdziesięcioletni grubas, wystawał poza swoje siedzenie; przygniatał Gaveina barkiem.

– Wiem, bo już latałem. To jest podwójne zabezpieczenie…

Cholerny gaduła – pomyślał Gavein. – Widać, że emeryt. Jasne, że już leciał.

– Te blachy na oczy są po to, żeby nie widzieć, jak całe pudło wygina się, trzęsie i rozlatuje w powietrzu – kontynuował stary. – A ten blaszany sedes po to, żeby nie wyskoczyć ze strachu z samolotu, kiedy komuś przypadkiem spadną blachy z oczu…

Gavein skrzywił się, udając uśmiech; nie podjął rozmowy.

Był zatopiony w myślach; przed oczyma miał stale żonę, chwilę pożegnania. Na twarzy Ra Mahleine widniały niezadowolenie i niewiara. Gdy anioł straci wiarę, nie zdoła tego ukryć. A ona miała oblicze anielsko łagodne i przepastnie błękitne, niewinne oczy dziecka. Gavein kiedyś utonął w ich błękicie i chciał tonąć w tej otchłani przez resztę życia.

Tym razem jej oczy były nieruchome, poważne, surowe, choć jak zawsze głębokie. Nie uwodzicielskie, lecz jakby twarde, nieustępliwe. Tak patrzy kobieta, która mocno kocha i przepełniona jest niepokojem. Potem z jej oczu popłynęły łzy. Jakoś tak zbyt szybko, zbyt obfitą strużką.

Gdy odchodził korytarzem, pękła maska:

– Gavein! Gavein! – to był krzyk rozdzieranego serca; czterech lat samotności przeciwko pięciu latom małżeństwa. Szarpnęła się jak ptak, ale dzieliły ich już dwie barierki i kordon urzędników i żołnierzy. Nie mógł jej jeszcze raz zamknąć w ramionach.

Życie potraktowało ich oboje nierówno: jemu dało trzy dni lotu do Davabel; jej cztery lata żeglugi. Sama tak wybrała, by pozostać z nim: okłamać czas, ominąć prawo o obowiązkowym małżeństwie kompensacyjnym.

O tej powinności dowiedzieli się przypadkiem. Zasłyszana wiadomość może zmienić życie. Ra Mahleine sama zadecydowała o podróży z maksymalną kompensacją; nawet nie próbowałby jej tego narzucać. Gavein dziwił się, że przyszło jej to tak łatwo – po prostu powiedziała, co zrobią.

Nie mógł oderwać się od natrętnych myśli. Przed oczyma przelatywały oderwane obrazy, strzępy wspomnień.

Ich małżeństwo od początku było łamaniem reguł; choćby tej podstawowej: biali stanowili najwyższą warstwę w Lavath, pozostałych traktowano lepiej niż w innych Krainach, lecz małżeństwa mieszane były nie do pomyślenia.

Ra Mahleine należała do tych, co uzyskują kategorię społeczną jednogłośnie. Włosy miała złocistożółte, jasno-błękitne oczy, nie szarawe, jak często zdarza się w wypadkach wątpliwych.

Gavein, gdy tylko wiosenne słońce nabierało siły, łapał śniadą opaleniznę. Mężczyźni z reguły mają nieco ciemniejszą karnację, ale w przypadku ich dwojga ta różnica była szczególnie widoczna.