Выбрать главу

Gavein nosił Imię: Aeriel, co oznaczało „Od powietrza” i było Imieniem Żywiołu; Ra Mahleine tak samo: Aeriella. Czasem żartowała, że nie powinni przebywać ze sobą, bo to zmniejsza ich szanse. Oboje postępowali dokładnie odwrotnie, gdyż szczęśliwie nie ma rzeczy bardziej kapryśnej niż los.

Odmiennie niż w pozostałych Krainach, w Lavath imiona potoczne były nazwami zwierząt, roślin lub przedmiotów. Wielu miało na imię Bharr albo po prostu Niedźwiedź, często powtarzały się Żbik lub Wilk.

„Gavein” oznaczało śnieżnego tygrysa. Jedynego drapieżnika, który odważał się mierzyć z potężnym niedźwiedziem białym. Podobno się unikały: tygrys trzymał się lasów, a niedźwiedź tundry. Dawnych władców północnego Lavath pogodzono: ich tereny pokryto bunkrami mieszkalnymi, w niewoli przetrwały ostatnie z nich. Gavein nigdy nie widział swojego kudłatego imiennika, „Mahleine” było dawną nazwą leśnego kota manuła. Przedimek „Ra” oznaczał kotkę. Kiedyś w ogrodzie oboje widzieli prawdziwego manuła. Był spokojny i dystyngowany, o sowiej, kulistej łepetce i wielkich, smutnych oczach. Nie wyglądał na bezlitosnego mordercę małych zwierzątek tajgi. Ra Mahleine lubiła chodzić do ogrodu zoologicznego i obserwować dziwaczne, żywe stworzenia. Dziwiło ją, że kiedyś umiały przeżyć na wolności.

– Jest w pobliżu jakiś ogród zoologiczny? – Gavein przerwał milczenie.

– W Parku Kultury na rogu 5400 Ulicy i 5600 Alei – powiedział Leo. – Ale nie mają tam zbyt wielu okazów. Park pierwszej rangi jest w centrum na rogu 5000 Ulicy i 6000 Alei.

Rozmowę przerwał hałas przy drzwiach, listonosz mozolnie wciskał gazetę w szczelinę skrzynki pocztowej.

Edda zaprosiła go do stołu. Wniósł ze sobą ziąb jakby jeszcze pełen padających z nieba śnieżynek. Był niski, krępy o baniastej, wielgachnej głowie. Postawił na podłodze torbę wypchaną prasą i listami. Starannie otrzepał kurtkę ze śniegu, przy okazji prósząc na siedzących, i oddał ją młodemu Eisler owi.

W granatowym mundurze, z czerwonymi pagonami, sznurami i plakietkami: „Poczta Davabel”, „Oddział 5445660” oraz „Oficer Maxime Hoffard” umieszczonymi na ramionach, Max wyglądał godnie.

Usiadł za stołem, sapiąc i stękając z wysiłku. Czapkę pocztową postawił obok talerza. Mizerny wianuszek siwych włosów otaczał błyszczącą łysinę. Wyciągnął chustkę i z namaszczeniem przetarł nią zaroszone butelkowate okulary.

– Max, spóźniłeś się na pastę, ale zaraz będzie pizza. – Edda życzliwie poklepała go po ramieniu.

Max mruknął coś i nałożył okulary, a następnie komicznie łypnął w prawo, a potem w lewo na sąsiadów przy stole. Miał rozbieżnego zeza. Szkła karykaturalnie powiększały jego oczy.

– Wreszcie coś widać – powiedział.

– To jest Dave – stwierdziła Edda. – Będzie mieszkał u nas na górze.

Max wysunął się nad stół, wyciągając muskularną rękę o kleszczowatej dłoni. Nakrycie podskoczyło, a wszyscy rzucili się, by je łapać. Korzystając z okazji, starszy syn Gundy rozlał keczup. Tylko Gavein zauważył, że było to celowe.

– Gdy przychodzi Max, powinnaś podawać na gumowym obrusie i w blaszanych miskach – zarechotał Haifan.

Edda bez słowa starła nadmiar keczupu ścierką, a pod obrus podłożyła serwetki. Gdy sytuacja została opanowana, przed Maxem zadymił spory kawałek zapiekanki. Gavein wolał to niż pastę, dręczył go zapach wymiocin, który nieodparcie przywodziło skojarzenie rozmiękłego żółtego sera z rozparzonymi pomidorami. Za makaronem też nie przepadał.

Max wziął się do jedzenia. Przestało go interesować cokolwiek innego. Żuł miarowo, szybkimi mechanicznymi ruchami.

On nie je, on żeruje – zwerbalizował myśl Gavein – jak pszczoła, której można odciąć odwłok, a ta nie przestanie jeść.