Oficjalnie, stosunki z Zielonymi Kaftanami układały się dobrze. Jutta czy Margot pożyczały od nich przyprawy, zapraszały na kolację, ale konsekwentnie odmawiali. Do przygotowania artykułu demaskującego szajkę, której istnienia oboje byli pewni, trzeba było zdobyć numer amido kaftanów. Redaktor, z którym Daphne omawiała sprawę, uważał, że bez jednoznacznego rozstrzygnięcia nie można się w to pchać. Chciał puścić artykuł jako wielką sensację – na pierwszej stronie, ale do tego trzeba było mieć niezbite dowody. Przegrany proces doprowadziłby niechybnie do bankructwa niezbyt bogatą gazetę.
109.
Napastnicy czekali koło kubłów na śmieci na zapleczu baru Frischa. W zielonych kubrakach z czerwonymi pagonami i pończochami na głowach. Próbował się bronić, ale mieli gumowe pałki. Oberwał fachowo i metodycznie. Potem skopali go. Mocno, ale nie w głowę. Kilkakrotnie powtórzyli, że to za amido. Jeden z nich, po szczególnie mocnym kopniaku, wydał zduszony okrzyk.
– Złamałem sobie palec o tego skurwiela!
– Cicho bądź, Eby – syknął drugi.
Więcej Gary nie pamiętał. Stracił przytomność. Obudził się obolały, nad ranem. Rozbili mu nos i wargi.
110.
Na rogu 830 Alei i 763 Ulicy był nie zabudowany, pełen gruzu, obszar. Przystrzyżona trawa wyodrębniała jego centrum od obrzeży porosłych wybujałymi chaszczami i drzewami, wśród których walało się zardzewiałe żelastwo bądź potłuczone szkło.
Kiedyś było tu wysypisko śmieci. Później je uzdatniono: środek splantowano, obrzeże zaś obsadzono drzewami. W wolne dni organizowano tu publiczne koncerty. Za parę groszy można było siedzieć na trawie, sapać z gorąca i słuchać ogłuszającej muzyki. Muzyka musiała ogłuszać, ponieważ na obrzeżu odgłosy miasta przytłaczały grane melodie. Gary lubił chodzić na takie koncerty, Daphne nie.
Wśród porozkładanych na trawie słuchaczy lawirowali sprzedawcy lodów lub parówek. Upał był solidny, przytłaczający, wilgotny. Gary pokryty grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego, lizał niedosłodzonego loda. Kapela muzykowała, wściekle szarpiąc struny. Śpiewali o bredniach wypisywanych przez jakąś gazetę. Zakończyli kawałek odkryciem, że gazeta nadaje się do podtarcia tyłka. Obecnie należało protestować w wymiętych koszulach z obwisającymi na luźnych nitkach guzikami, dziurawych spodniach, stosując słownictwo pikantne i ekspresyjne. Dlatego kapela dostała aplauz. Grubas siedzący przed Garym bił brawo, aż tłuste połcie na jego bokach rytmicznie podrygiwały. Na chwilę odłożył na trawę przetłuszczoną, tekturową rynienkę z kiełbaską.
Ile taki spali kalorii od klaskania? Tyle, co nic. Gary zwinął w tłumok kurtkę, którą wziął na wypadek, gdyby lunęło; podłożył pod głowę, wyciągnął się wygodnie na kocu i zamknął oczy. Zasnął pomimo hałaśliwej muzyki – upał zwyciężył. Gary był po męczącej trasie. Nie znał tamtych przesiedleńców, ale zapamiętał charakterystyczny zegar stojący z ceramiczną, niebieską tarczą i kolumienkami z mosiądzu. Jakoś obraz tego zegara nie chciał zniknąć sprzed oczu.
111.
Dzisiaj jest wielki dzień! Zrobiłem to! Znalazłem regułę na liczbę książek w świecie zagnieżdżonym. Jeśli zrobiłeś to wcześniej, to jesteś myślak pierwszej klasy, Dave, i walisz mózgiem dalej, niż widzisz!
Nie jestem myślak pierwszej klasy i nie walę mózgiem dalej, niż widzę. Nie zrobiłem tej reguły – pomyślał Gavein. Ledwie mógł nadążyć za rozważaniami Haigha i zrozumieć żonglerkę liczbami. Ścigać się nie był w stanie.
Bardzo mi pomógł ten pomysł z numeracją. Popatrz jeszcze raz na te liczby:
2, 3, 5, 8, 13… (te kropki to następne zagnieżdżenia, do których się jeszcze nie doczytałem w Gnieździe światów), a teraz wyobraź sobie, że na początku jest jeszcze coś, jedna liczba, bo może to wszystko zostało właśnie tak zaprojektowane przez autora…