Daphne, zgarbiona nad maszyną, marniała w ustach zdania, zwroty; czasem nerwowo coś kreśliła, albo ukrywała pod białym lakierem; to znowu hałaśliwie wkręcała nową kartkę na wałek maszyny. Mimo pozorów siły, była wykończona, ale bliskość celu nie dawała przestać. Blade czoło rosił jej zimny pot.
Świtało już, gdy rozległo się pełne ulgi:
– No!
Spojrzała na niego wesoło.
– Wreszcie to jest… takie – pokazała mu palce ułożone w kółko.
Gary podniósł na nią umęczone spojrzenie spod zapuchniętych powiek. Zdołał nawet rozciągnąć kąciki ust w imitację uśmiechu.
– Jutro się zacznie. Pewnie dostaniemy obstawę policyjną przed tym gangiem. Pójdę z tym do Cukurcy.
– Pojutrze. To nie zdąży trafić do jutrzejszego wydania.
Zgodnie pokiwał głową. Po ostatnim kiwnięciu nie podniósł już głowy, lecz zachrapał.
Daphne uporządkowała maszynopis, zrzuciła z siebie większość odzieży i wsunęła się pod zimną kołdrę. Trudno usnąć, gdy z każdą minutą dnia coraz więcej, a resztki nocy chowają się po ciemnych kątach. Najpierw dostała dreszczy z zimna; potem męczyło ją uczucie niepowstrzymanego głodu; przez głowę przebiegały natłokiem najróżniejsze myśli; wreszcie straciła kontakt z rzeczywistością.
115.
W redakcji rozmawiała z zastępcą redaktora naczelnego. Artykułu nie przyjęto do druku, to znaczy niby go zaakceptowano, ale redakcja zaleciła tyle poprawek, że trzeba było przysiąść nad nim od nowa. Hipoteza gangu mordującego i rabującego przesiedleńców była dobrze umotywowana, argumentacja bezpieczna – artykuł nie groził procesem. Zarzuty redaktora dotyczyły spraw drugorzędnych: stylu, słownictwa.
Gary stwierdził, że to zwykłe czepianie się. Daphne wściekle rzuciła papierami i zapowiedziała, że nieprędko do tego zajrzy. Musieli jednak szybko się z tym uporać, ponieważ zastępca naczelnego dał im trzy dni, a wkrótce mieli zakontraktowany kurs. Gary wziął papiery do siebie. Rzucił plik kartek na stolik i runął na łóżko. Nieprzespana noc wymaga przespanego dnia i nocy. Spał jak kamień.
116.
Obudził go podejrzany ruch, krzątanina i swąd spalenizny. Był już wieczór. Gary zerwał się na równe nogi i natychmiast jego szczęka spotkała się z czyjąś rozpędzoną pięścią. Żółty błysk i gwałtowny upadek. Gdy tylko spróbował zebrać się z podłogi, ktoś złapał go za kołnierz i kolejny cios skosił go na ziemię.
– Cholerny skurwielu, jesteś od kierowania ciężarówką, a nie od pisania – dotarło pomiędzy kolejnymi uderzeniami.
Znowu Kaftany… Teraz mnie wykończą… – kołatało w głowie.
Byli metodyczni. Gdy padał, trafiały go kopniaki w żebra lub w uda. Przygniatający ból odbierał chęć obrony. Regularnie ktoś chwytał go za poły pidżamy i kolejny żółty rozbłysk odbierał świadomość.
– Gdzie jest kopia artykułu?!
– Nie ma – odpowiadał zgodnie z prawdą, chociaż powodowało to kolejny cios. – Nie ma kopii. – Żałował, że Daphne nie pisała przez kalkę, zadowoliłoby to oprawców.
– Stać, on mówi prawdę – usłyszał zduszony głos. – Bierzemy oryginał i w nogi.
Zatupotały kroki.
Oprzytomniał bardzo szybko. Byle odzyskać tekst. Biegiem do biurka po pistolet. Był tam – napastnicy go nie znaleźli. Wybiegając, odbezpieczył broń.
Eby biegł mu na spotkanie po schodach. Widocznie czegoś zapomniał. Nie miał maski na twarzy. Gary strzelił mu w brzuch. Eby machnął bezradnie ręką i zrobił minę, jakby się czemuś dziwił. Gary potrącił go łokciem, by szybciej upadł, następnie zbiegł na sam dół. Kopniakiem wyważył drzwi do mieszkania na parterze. Stac i ten trzeci na jego widok zerwali się. Zdążyli schować maski.