Też coś: przecież, gdy gwałtownie powstać, to każdemu krew odpływa z mózgu.
Gavein nie doczekał się oferty pracy, więc udał się do Urzędu Zatrudnienia. Tam poinformowano go, że to on sam powinien zatroszczyć się o swoją pracę. Zasugerowano, że jako czarny winien zająć kierownicze stanowisko. Jednakże chwilowo nic nie wakowało, więc miał do wyboru albo zasiłek rekompensacyjny: dwadzieścia pięć paczek dziennie, albo tymczasowe stanowisko robocze. Wybrał to pierwsze, gdyż na razie nie potrzebował pieniędzy, a chciał mieć wiele czasu, gdy przyjedzie Ra Mahleine.
Starannie wysprzątał mieszkanie na tę chwilę.
17.
Przywieźli ją w środku nocy, więzienną budą bez okien. Na parę minut przed przyjazdem lakoniczny telefon uprzedził o jej dostarczeniu. Gavein wyszedł przed dom.
Z budy wyprowadziły ją dwie strażniczki. Na głowę zarzucono jej worek z wypisanymi czarnymi cyframi: 077-12-747. Z mrocznego wnętrza budy cuchnęło moczem, widać było leżące, skulone postacie. Zaskoczony Gavein chciał podbiec ku niej, ale jedna ze strażniczek, gruba i piegowata, o szerokiej twarzy, zatrzymała go pałką.
– Proszę nie utrudniać pracy – powiedziała. – Musimy być w zgodzie z przepisami.
– Co jest, Ross? Stęsknił się facet? – Z szoferki wychylił się strażnik o ogromnej, kulistej głowie, tępej, zaciętej twarzy i muskularnych, porośniętych rudą szczeciną łapskach. – Potrzebujesz pomocy?
– Nie trzeba – powiedziała Ross. – Już się uspokoił.
Gavein zamarł zdumiony. To przechodziło wszelkie wyobrażenie.
– Którędy do pomieszczenia, w którym będzie trzymana?
Wskazał na wejście.
– To jest główne wejście, a biali powinni wchodzić kuchennym – stwierdziła Ross.
– Tu nie ma innego.
Na dźwięk jego głosu zawinięty kształt zaczął drżeć.
– Ty! – wrzasnęła druga ze strażniczek, szarpiąc zawiniętą za ramię. – Bo ci porachuję te cholerne gnaty na do widzenia! Zachciało się jej czarnego, zdzirze jakiejś…
– Jeżeli jeszcze raz ją dotkniesz, to złożę pisemne zażalenie na jakość usług! To jest moja własność i nikt nie będzie jej niszczyć! – wrzasnął Gavein. Zdążył ochłonąć. Miał rację – krzyk uspokoił rudą strażniczkę, a i łeb zniknął bez słowa w szoferce. Zawinięty kształt trząsł się i wydawał głuche odgłosy przypominające raczej chichot niż płacz.
Wprowadziły ją po schodach, trzymając za ramiona, ale nie szarpiąc. W apartamencie Gaveina było bardzo ciepło i dopiero teraz wyczuł, jak cuchnie jego przesyłka. Strażniczki używały gumowych rękawiczek; mocno trzymały ją za ramiona, jakby nie chciały się z nią rozstać.
– Proszę tu pokwitować – powiedziała Ross, podsuwając niebieski formularz i długopis.
– Pokwituję, jak zobaczę – powiedział spokojnie. – Muszę sprawdzić, czy zawartość zgadza się z napisem na opakowaniu.
– Co ma się nie zgadzać? Zgadza się – Ross wzruszyła ramionami.
– Zawsze wozicie je w takich warunkach?
– I tak w lepszych, niż zasługują.
– Nie mogą na postojach korzystać z toalety? – W całym pokoju śmierdziało nieznośnie.
– Nie ma sensu. Leją, jak z cebra. Stale któraś z nich leje. Nie ma sensu robić postojów. Dawniej był kubeł, ale i tak srały i lały na podłogę, to po co?
Dalsza dyskusja nie miała sensu.
– To co będzie z tym kapturem? – rzucił.
– Przepis jest, żeby nie zdejmować.
– Dobrze. – Niby się wahał. – To zadzwonię do portu, do Anabel. Znacie chyba swoją kierowniczkę, prawda? Powiem jej, że są trudności zawinione przez konwojentki. – Rzeczywiście miał taki zamiar.
Ross poddała się.
– Linda, zrób, co on mówi – zwróciła się do tej drugiej.
Linda ściągnęła worek z głowy kobiety. Gavein znieruchomiał z przerażenia: Ra Mahleine miała rozbitą i spuchniętą górną wargę; z nosa wystawał zaschnięty skrzep; jedno oko miała podsiniaczone. Ledwo ją poznał.