– Tak – powiedział Gavein bez entuzjazmu.
– W Davabel dostrzega się te problemy… których może dotąd pan nie widział.
Gavein zmilczał, więc urzędnik ciągnął dalej:
– Na przykład słownictwo. Nie należy używać słów: bruneci, rudzi, szatyni czy, już najgorzej, blondyni. Nigdy. Tylko czarni, czerwoni, szarzy i biali… O tamtych poprzednich należy zapomnieć jak najszybciej, dla własnego dobra.
– To jest karane?
– Oczywiście, że nie. Za „blondyna” może pan od takiego osobnika dostać nożem… Nie zawsze policja jest w pobliżu.
Na moment zapadło milczenie.
– Pora się ustatkować, ożenić. Obecnie jest dobry czas. Osobiście radzę panu dziewczynę czerwoną lub szarą. Czarne mają przewrócone w głowie od nadmiaru praw.
– Kiedy ja już…
– Już znalazł pan żonę? – Urzędnik zaznaczył coś w formularzu. – Rozejrzy się pan, namyśli… Wystarczy oświadczenie, by unieważnić przedwczesny związek. Ona przyjeżdża w transporcie kobiecym?
Gavein przytaknął.
– W Lavath pozostały dzieci?
– Nie.
– Przynajmniej tyle. Nie jestem zwolennikiem wymiany rodziców, chociaż zrobiło się to nagminne. Dzisiaj przybył nadmiar dzieci, dwa szare i jedno czerwone, niestety, żadnego czarnego, ale możecie się zdecydować. Aha, mają dwa, pięć i szesnaście lat.
– Zaczekam na żonę.
– Pytanie zupełnie formalne: Żona nie jest biała? Gavein zwiesił głowę.
– To nieporozumienie.
– Wysoka, szczupła, zgrabna, naturalna blondynka.
– Biała.
– Od żony nie dostanę nożem.
– Nie chciałem panu sprawić przykrości. Rozsądna klasyfikacja ludności jest czymś naturalnym, nawet klimat nie sprzyja białym. Wypadają im włosy, zęby, schodzą paznokcie. Za mało pigmentu… Może geny. Zresztą zobaczy pan sam. Za dziesięć lat ta pańska wysoka i naturalna będzie… nadal wysoka i naturalna, ale łysa i bezzębna.
Podobno zawartość talu w powietrzu tak na nich wpływa.
Po co panu stara baba? Najlepiej o niej zapomnieć.
Gavein milczał. Nie zamierzał spierać się z funkcjonariuszem.
– Gdzie ta pogadanka?
– Po zakończeniu aklimatyzacji. Dostanie pan termin.
I tak za parę lat przeniesiesz się do Ayrrah – pomyślał nieżyczliwie Gavein. – A wtedy sam wysłuchasz tego, co innym narzucasz.
– Tam czeka przedstawiciel Aerolinii. Zajmie się panem.
Gavein zebrał się z krzesła. Złożoną kartkę wcisnął do kieszeni. Nie zamierzał jej czytać.
Jego miejsce zajął kolejny pasażer, który dotąd trzymał się w przepisowej odległości sześciu metrów od okienka.
4.
Ta sama ruda urzędniczka. Jakby się przykleiła. Gavein powlókł się za nią kilometrowymi korytarzami.
Przeciągająca się podróż, a może fakt, że powietrze tu mniej cuchnęło niż w Lavath, spowodował, że czuł się lekko oszołomiony.
W końcu dotarli do zbiorowej sypialni. Łóżka żelazne, odrapane, ale nie zardzewiałe. Standard niezły, przecież mógł być wspólny barłóg na podłodze. Urzędniczka w tablicę na łóżku wsunęła firmowy blankiet Aerolinii z nazwiskiem: „Dave Throzz”.
– Przepraszam za nędzną, jak na standard Davabel, jakość posłania. U nas używa się dobrych materacy z gąbki lub dmuchanych. Te łóżka przygotowano specjalnie, aby ułatwić aklimatyzację nowo przybyłych. Pochodzą ze szpitala wojskowego, dlatego są białe i jednakowe. Zatrzyma się pan tu na noc albo dwie. W międzyczasie Urząd Imigracyjny znajdzie coś dla pana. Dla czarnych są najlepsze przydziały. – Wydęła wargi.
Nie powinna okazywać irytacji, segregacja społeczna jest przecież niezmienna – pomyślał.
Gdy sobie poszła, Gavein wsunął bagaż pod łóżko, zrzucił tylko buty i płaszcz i uwalił się w brudnawej pościeli. Mówiono mu wcześniej, że ludzie przybywający do Davabel nie są odporni na miejscowe choroby; obawiał się zarażenia.