– To nic poważnego, upewnimy się tylko, czy wszystko przebiega, jak należy – poinformowała swego towarzysza, przyśpieszając i skręcając w prawo, w Lancester Street.
Jednopiętrowy kościół z żółtej cegły miał w oknach kolorowe witraże, był rzęsiście oświetlony, ale najwyraźniej nikt nie interesował się tym, co działo się na zewnątrz. Na zaniedbanym trawniku, obok tablicy z napisem „Jezus woła” walały się puszki po piwie. Kobieta krzyczała histerycznie, usiłując wyrwać się dwóm umundurowanym policjantom. Andy i Virginia wysiedli z samochodu i podeszli w stronę szamoczącej się grupki. Kiedy patrolowi zobaczyli szefową dochodzeniówki, zaniemówili ze zdziwienia i najwyraźniej się zdenerwowali.
– Co się dzieje? – zapytała, zrównując się z nimi.
Krzycząca kobieta nie miała zębów i Andy nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co próbowała z siebie wyartykułować.
– Pijana, zakłóca porządek publiczny – zameldował gliniarz, na którego plakietce widniało nazwisko Smith. – Mieliśmy z nią do czynienia już wcześniej.
Kobieta wyglądała na co najmniej sześćdziesiąt kilka lat. Brazil nie mógł oderwać od niej wzroku. Była pijana, szamotała się z funkcjonariuszami w jasnym świetle latarni stojącej obok kościoła, do którego zapewne nie uczęszczała. Ubrana była w wyblakły, zielony sweter i brudne dżinsy. Brzuch miała rozdęty, piersi zwisały jej jak rękawy do wskazywania kierunku wiatru w bezwietrzny dzień, ramiona oplatała pajęczyna długich, ciemnych włosów.
Matka Andy’ego też urządzała kiedyś sceny poza domem, ale już od dawna tego nie robiła. Doskonale pamiętał pewien wieczór dawno temu, gdy po powrocie ze sklepu spożywczego Harris-Teeter wsiadł w samochód, aby jej szukać. Policja zatrzymała ją, gdy krzyczała i demolowała drewniane ogrodzenie na ulicy. Andy próbował powstrzymać matkę, uważając, by nie znaleźć się w zasięgu siekiery. Policjant z Davidson znał każdego w tym mieście i nie zamknął jej za zakłócanie porządku i pijaństwo w miejscu publicznym, chociaż miał do tego prawo. Porucznik West sprawdziła, jak policjanci skuli z tyłu ręce starej kobiety. Migały niebieskoczerwone światła radiowozów, zatrzymana jęczała głośno, także z powodu bólu. Szefowa rzuciła obu mężczyznom gniewne spojrzenie.
– Gdzie jest klucz? – zapytała. – Spięliście ją za mocno.
Smith pracował w policji od niepamiętnych czasów i przypominał Virginii steranych, niezadowolonych z życia, starych gliniarzy, którzy kończą zwykle jako prywatni ochroniarze. Wyciągnęła rękę po mały, metalowy kluczyk i otworzyła kajdanki. Gdy tylko okrutna stal puściła ręce kobiety, krzycząca natychmiast się uspokoiła. Delikatnie pocierała wyraźne, czerwone ślady na nadgarstkach, podczas gdy Virginia upominała patrolowych.
– Nie można tego tak robić – strofowała ich. – Sprawiliście jej ból.
Poprosiła zatrzymaną o uniesienie rąk w górę, aby ją przeszukać, i wtedy pomyślała, że powinna włożyć rękawiczki. Niestety, w samochodzie ich nie miała, ponieważ nie przewidywała, że tego typu rzeczy mogą być jej jeszcze kiedyś potrzebne. Poza tym starsza kobieta została już wystarczająco poniżona. Virginia nie lubiła przeszukiwać ludzi i zawsze ją to mierziło; doskonale pamiętała, jeszcze z dawnych czasów, jak trafiała przy tej okazji na różne zaskakujące niespodzianki: fetysze w postaci ptasich łapek, ekskrementy, zużyte kondomy i erekcje. Przypomniał jej się pewien incydent, gdy jako początkująca policjantka wyciągnęła z kieszeni niejakiego Kurzego Skrzydełka oślizłą, zasmarkaną chusteczkę, a zaraz potem bandzior zdzielił ją swoim jedynym ramieniem. Stara kobieta miała przy sobie tylko czarny grzebień i klucz na sznurowadle, zawieszony na szyi.
Nazywała się Ella Joneston i zachowywała się bardzo spokojnie, gdy policjantka ponownie skuła ją kajdankami. Stal była chłodna, ale nie miała zębów, jak jeszcze przed chwilą, gdy te łotry związały ją wężami. Doskonale wiedziała, chociaż nie mogła tego zobaczyć, co oni tam obwinęli jej wokół nadgarstków. To ją gryzło i gryzło bez przerwy, jad wnikał w ciało, wywoływał konwulsje, kiedy krzyczała. Jej serce nabrzmiało, uderzało o klatkę piersiową i mogłoby pęknąć, gdyby nie pojawił się niebieski samochód z tą miłą panią.
Ella Joneston wiedziała, że jeśli serce pęka, człowiek umiera. Jej serce już kilka razy prawie pękło, poczynając od czasu, gdy miała dwanaście lat i chłopcy z bloku przewrócili ją na ziemię, zaraz po tym jak skończyła myć włosy. Robili z nią takie rzeczy, o których nigdy nie odważyła się nikomu powiedzieć, a potem wróciła do domu i próbowała się wyczyścić, zdejmowała z włosów resztki liści, a gdy nikt nie widział, wyszorowała dokładnie całe ciało. Pani policjantka była bardzo słodka, miała też do pomocy kogoś po cywilnemu, schludnie wyglądającego chłopaka o miłej twarzy. Ella pomyślała, że to pewnie detektyw. Wzięli ją pod ręce, jakby była ubrana w coś eleganckiego i wybierała się z wizytą w wielkanocną niedzielę.
– Jak pani się tu znalazła, pijana?
Pani w mundurze wykonywała swoje obowiązki, ale to nie było przykre.
Ella nie miała pojęcia, gdzie było tu. Szła piechotą, z pewnością nie oddaliła się więc od swojego mieszkania w Earle Village, gdzie siedziała przed telewizorem, gdy wczesnym wieczorem zadzwonił telefon. Dzwoniła jej córka z tą straszną wiadomością o Efrimie, czternastoletnim wnuczku Elli, który przebywał w szpitalu. Tego ranka Efrim został kilkakrotnie postrzelony. Wszyscy uważali, że biali lekarze zrobili, co mogli, aby go uratować, ale Efrim zawsze był uparty. Wspomnienie o tym, co się stało, napełniło oczy Elli gorącymi łzami.
Opowiedziała to wszystko pani policjantce i detektywowi, gdy sadzali ją na tylnym siedzeniu radiowozu, które było oddzielone szybą od przedniej części pojazdu po to, aby mieć pewność, że zatrzymana nie może nikomu zrobić krzywdy. Ella przypomniała sobie całe krótkie życie Efrima, od momentu, gdy trzymała go w ramionach zaraz po urodzeniu. Zawsze były z nim kłopoty, zupełnie jak z jego ojcem. Efrim zaczął tańczyć, gdy miał dwa lata. Gdy był już duży, spotykał się pod latarniami z tymi innych chłopakami, którzy mieli pieniądze.
– Zapnę pani pasy – powiedział jasnowłosy detektyw, pochylając się nad nią.
Pachniał jabłkami i przyprawami.
Od zatrzymanej bił smród dawno niemytego ciała i przetrawionego alkoholu, co przywołało kolejne wspomnienia Brazila. Ręce drżały mu lekko. Nie rozumiał nic z tego, co mamrotała pod nosem, na co się użalała i o czym biadoliła. Każdy jej oddech śmierdział. Virginia nie pomagała mu, stała z tyłu i patrzyła, czekając, aż dziennikarz skończy swoją brudną robotę. Jego palce dotknęły szyi starej kobiety i zdziwił się, że była taka delikatna i ciepła.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzał cały czas, co wcale nie musiało być prawdą.
Virginia nie była pierwszą naiwną. Wiedziała, że z patrolami zawsze są problemy. Jakże mogło być inaczej, skoro szefową tego oddziału była Goode, druga zastępczyni komendantki? To, że gliniarze okazali się zbyt brutalni lub po prostu nieprofesjonalni, wcale jej nie zaskoczyło, chociaż nie mogła przejść nad tym do porządku. Podeszła do patrolowych, obu starych i żałosnych w swojej pracy. Spojrzała Smithowi w twarz i przypomniała sobie czasy, gdy była sierżantem i często stykała się z takimi martwymi kłodami jak ten facet. Miała świadomość, że znajdował się tak nisko w łańcuchu pokarmowym, że nie mogłaby nakarmić nim nawet świń.
– Uważaj, żebym już nigdy więcej tego nie widziała ani nie usłyszała o czymś podobnym – powiedziała takim tonem, że Brazilowi przebiegły ciarki po plecach.