Stała wystarczająco blisko policjanta, aby dostrzec kilkudniowy zarost, wyglądający jak piasek, i popękane naczynka krwionośne, wskazujące na to, czym zajmował się Smith, gdy nie jeździł radiowozem. Jego oczy patrzyły na nią bez życia.
– Jesteśmy po to, aby pomagać, a nie sprawiać ból – dodała szeptem. – Rozumiesz? To dotyczy także ciebie – zwróciła się do jego partnera.
Żaden z gliniarzy nie miał pojęcia, kim jest chłopak jeżdżący z zastępczynią komendantki. Wsiedli do radiowozu z emblematem gniazda szerszeni na drzwiach i przyglądali się, jak granatowa crown victoria rusza w dalszą drogę. Zatrzymana pochrapywała cichutko na tylnym siedzeniu.
– Może panna Virginia znalazła sobie wreszcie narzeczonego – stwierdził Smith, odpakowując gumę do żucia.
– Tak – pokiwał głową drugi gliniarz – kiedy znudzi ją już zabawa w przedszkole, pokażę jej, co potrafią stare psy.
Obaj zarechotali, ruszając z miejsca. Chwilę później skaner podał kolejną złą wiadomość.
– Numer tysiąc trzysta na Beatties Ford Road – usłyszeli. – Zgłoszenie porwania ambulansu, napastnik z nożem.
– Całe szczęście, że jesteśmy zajęci – powiedział Smith, przeżuwając gumę.
Virginia miała pecha, że Jerome Swan nie bawił się zbyt dobrze tego wieczora. Zaczęło się o szarej godzinie tuż przed zachodem słońca, w zaniedbanej części miasta. Nie wiedziała, że w pobliżu znajdowała się pijacka speluna zwana Miednicą, zaraz za Tryon Street, niedaleko psiej sadzawki, dokąd właśnie zmierzała. Ale kiedy nadeszło zgłoszenie, nie miała wyjścia. Dwa oznakowane radiowozy już tam były, a zaraz po nich nadjechał kapitan Jennings ze swoim pasażerem, radnym miejskim, niejakim Hugh Bledsoe’em.
– Cholera! – zaklęła, gdy znaleźli się już na miejscu. – Ja to chrzanię. – Zaparkowała samochód w wąskiej, ciemnej uliczce. – Widzisz tego wysokiego faceta, który właśnie wysiada z wozu, tego w garniturze? Wiesz, kto to?
Brazil chwycił za klamkę, a potem zatrzymał się na chwilę.
– Dobrze wiem, kto to – odpowiedział. – Wielka Odleżyna.
Spojrzała na niego zaskoczona. To prawda, że gliniarze nadawali przezwiska radnym, ale nie spodziewała się, że chłopak może je znać.
– Nigdzie się nie pokazuj – ostrzegła go, otwierając drzwi. – Nie właź nikomu w drogę. – Wysiadła. – I niczego nie dotykaj.
Silnik ambulansu pracował, pojazd, z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami, tkwił na środku ulicy, ze środka padało na jezdnię światło i mieszało się z czerwononiebieskimi błyskami lamp z policyjnych radiowozów. Kilku mężczyzn stało na tyłach karetki, zastanawiając się nad dalszymi działaniami. Virginia także ruszyła do tylnych drzwi, aby zorientować się w sytuacji. Brazil szedł tuż za nią, żałując, że nie idzie pierwszy. Swan ukrył się w głębi pojazdu, trzymając w dłoni chirurgiczne nożyce. Gdy w polu widzenia pojawiła się policjantka w białej bluzce, jego przekrwione gałki oczne zabłysły furią.
Miał zmierzwione włosy, krwawił w wyniku ran odniesionych w walce, jaką stoczył w knajpie, gdzie oddawał się hazardowi i popijał Night Train Express wzmocniony winem. Gdy wsadzono go do karetki, poczuł nagle, co mu się czasami zdarzało, że nie ma najmniejszej ochoty nigdzie jechać. W takich sytuacjach Swan najpierw rozglądał się wokół siebie. Tym razem schwycił najbliższy niebezpieczny przedmiot i wrzasnął do sanitariuszy, że ma AIDS i zrani każdego, kto się do niego zbliży. Sanitariusze wyskoczyli z karetki i wezwali policję, samych facetów oprócz tej jednej z dużymi cyckami, która patrzyła na niego, jakby mogła coś zrobić.
Virginia szybko oceniła sytuację. Napastnik trzymał rękę na klamce bocznych drzwi i była to jedyna droga, aby ktoś z zewnątrz mógł dostać się do środka. Plan był prosty. Podeszła do grupki policjantów, którzy wciąż stali przy tylnym kole samochodu.
– Odwrócę jego uwagę – powiedziała, a Bledsoe nie spuszczał z niej wzroku, jakby nigdy w życiu nie widział kobiety w mundurze. – W momencie gdy puści klamkę, złapiecie go, chłopcy. – Upewniła się, że ją rozumieją.
Podeszła bliżej do otwartych tylnych drzwi ambulansu i nagle skrzywiła się, machając ręką przed oczami.
– Kto używał gazu pieprzowego? – zawołała.
– Nawet to go nie powstrzymało – odpowiedział jej jeden z gliniarzy.
Chwilę później Andy zobaczył, jak policjantka wchodzi do ambulansu i chwyta aluminiowe nosze, których użyła jak tarczy. Zrobiła to bez wysiłku, lekko poruszając biodrami. Powiedziała coś, co Swanowi zdecydowanie się nie podobało. Wpatrywał się w nią z nienawiścią, żyły na jego karku pulsowały, przez twarz przebiegł mu skurcz. Atakował ją wzrokiem i słowami. Virginia była już w połowie drogi, gdy rzucił się gwałtownym ruchem do przodu. W tej samej niemal chwili został wyciągnięty na zewnątrz z taką siłą, jakby otworzył drzwi w lecącym samolocie. Brazil podszedł bliżej i zobaczył, że przestępca leży już na ulicy twarzą do ziemi, skuty kajdankami. Radny Bledsoe przyglądał się całej akcji, trzymając ręce w kieszeniach. Przez chwilę obserwował policjantkę, która szybkim krokiem zmierzała do swojego samochodu, a potem jego wzrok spoczął na Brazilu.
– Podejdź tutaj – zwrócił się do niego.
Andy rzucił szybkie spojrzenie w stronę porucznik West przekonany, że policjantka może go zostawić na tej ciemnej, nieprzyjaznej ulicy. Pamiętał, że zakazała mu z kimkolwiek rozmawiać.
– Jesteś tym dziennikarzem przydzielonym do patroli – stwierdził Bledsoe, gdy Brazil się zbliżył.
– Nie wiem, czy jestem tym przydzielonym do patroli – odpowiedział.
Starał się być skromnym, ale radny zrozumiał to inaczej. Uznał, że szczeniak jest przemądrzały.
– Domyślam się, że ta Supermenka dała ci już niezłą szkołę, co?
Radny wskazał ruchem głowy w kierunku policjantki, która wsiadała już do samochodu. Andy zaczął się denerwować.
– Muszę iść – powiedział.
Bledsoe miał kozią bródkę i używał dużo żelu. Był pastorem w kościele baptystów na Jeremiah Avenue. Pulsujące światła policyjnych radiowozów odbijały się w jego okularach, gdy patrzył na Brazila i wycierał kark chusteczką.
– Pozwól, że coś ci powiem – zwrócił się doń z obłudną miną. – My w Charlotte nie potrzebujemy tu ludzi niewrażliwych na problemy bliźnich, biedę i przestępstwa. Nawet tamten facet nie zasługiwał na to, aby z niego szydzić.
Swana prowadzono już do radiowozu, szedł, lekko się zataczając. Jeszcze niedawno zajmował się w knajpie swoimi sprawami, a teraz zgarnęły go gliny. Bledsoe wyciągnął rękę, wskazując na miasto wznoszące się dumnie na tle ciemnego nieba i jarzące się jak królestwo.
– Czemu nie piszesz o tym? – zapytał, jakby chciał skłonić Brazila do robienia notatek, co też uczynił. – Przyjrzyj się rzeczom pozytywnym, naszym dokonaniom. Spójrz, jak się rozwijamy. To najprzyjemniejsze miasto w całym kraju, trzecie co do wielkości centrum bankowe, bogate w sztukę. Ludzie czekają w kolejce, aby tu zamieszkać. Ale nie. O, nie! – Klepnął Brazila po ramieniu. – Obudzę się rano i przeczytam w gazecie o kolejnej smutnej historii. Ambulans opanowany przez mężczyznę z nożem. Gazety podsycają tylko strach w sercach obywateli.
Porucznik West ruszyła i Brazil rzucił się biegiem w stronę samochodu, jakby obawiał się spóźnić na szkolny autobus. Bledsoe był zaskoczony i wściekły, że nie skończył swojego wywodu. Virginia wiedziała, że radny nie pojawił się tutaj przypadkiem, tylko akurat wtedy, gdy jeździła z Andym Brazilem, tym eksperymentem zarządu miasta. Bledsoe chciał zapewne wpłynąć na treść artykułu, aby zrobić wrażenie na wyborcach, że niby jest taki oddany swojej pracy i dba o bezpieczeństwo obywateli. „RADNY ZNAJDUJE CZAS, ABY JEŹDZIĆ Z POLICJĄ!” – już widziała te nagłówki w gazetach. Otworzyła schowek i zaczęła szukać w nim paczki dropsów.