Zatrzymała się, aby Brazil mógł wsiąść. Nawet nie miał zadyszki, chociaż biegł dobre pięćdziesiąt metrów. To, o czym przed chwilą myślała, tak ją zdenerwowało, że miała ochotę zapalić.
– Mówiłam ci, żebyś z nikim nie rozmawiał – upomniała go, zaciągając się papierosem.
– Co miałem robić? – obruszył się lekko. – Pani sobie poszła, nie oglądając się na mnie, a on po prostu stanął mi na drodze.
Mijali zniszczone domy, z których większość była podstemplowana i nikt w nich nie mieszkał. Brazil przyglądał się policjantce, zastanawiając się nad określeniem, jakiego użył w stosunku do niej Bledsoe.
– Zrobili błąd, awansując panią – powiedział. – To było naprawdę coś, ta pani akcja.
Tym razem Virginia zgodziła się z nim. Egzamin na sierżanta to był pierwszy krok w kierunku papierkowej roboty i politycznej poprawności. Gdyby Judy Hammer nie przyjechała do miasta, Virginia z pewnością już dawno poszukałaby innej roboty.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się Brazil.
– Co mam ci powiedzieć? – zapytała, wydmuchując dym z papierosa.
– Co mu pani powiedziała?
– Komu?
– Pani wie, temu facetowi w ambulansie.
– Nie mogę ci tego powtórzyć.
– Ależ powiedziała pani coś, co go naprawdę wkurzyło – nalegał dziennikarz.
– Nic z tego. – Strząsnęła popiół za okno.
– No, proszę. Co?
– Nic mu nie powiedziałam.
– Przecież powiedziała pani.
– Nazwałam go pizdą – przyznała się wreszcie. – Ale nie wolno ci tego napisać.
– Ma pani rację – zgodził się Brazil.
4
Rozjarzone centrum miasta oświetlało miejsce przerażającej zbrodni. Było kilka minut po dziesiątej wieczorem. Policja pracowała w napięciu i szybko, pulsujące reflektory radiowozów rozjaśniały parking na tyłach niezamieszkanego budynku, a także porośnięty chwastami teren, gdzie znaleziono opuszczony samochód, czarnego, wynajętego lincolna. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, światło włączone, wewnętrzny alarm ostrzegał, niestety za późno. Detektyw Brewster został wezwany z domu i stał obok lincolna, rozmawiając przez telefon komórkowy. Miał na sobie dżinsy i starą koszulę, do paska przypięte były policyjna odznaka, Smith & Wesson, czterdziestka oraz dodatkowy magazynek.
– Wygląda na to, że mamy kolejny przypadek – relacjonował swojej szefowej.
– Co z dziesięć-czternaście? – W telefonie rozległ się głos porucznik West.
– Dziesięć-czternaście czysty. – Brewster się rozejrzał. – Ale nie na długo. A co z dziesięć-dwanaście?
– Dilworth. Jedziemy na czterdzieści-dziewięć. E.O.T. Dziesięć-piętnaście.
Brazil uczył się w szkole, jak używać policyjnego radia, i rozumiał kody oraz to, dlaczego Brewster i Virginia West ich używali. Czasami przekazywano sobie bardzo złe wiadomości i policjanci nie chcieli, aby ktokolwiek inny, na przykład jakiś dziennikarz, dowiedział się, o czym rozmawiano. Teraz Brewster powiadomił szefową dochodzeniówki, że na miejscu zbrodni nie ma jeszcze niepożądanych gapiów ale ta sytuacja długo się nie utrzyma. Virginia jechała już do niego i powiedziała, że będzie tam mniej więcej za piętnaście minut.
Teraz sięgnęła po swój telefon komórkowy, który ładował się tam, gdzie znajduje się na desce rozdzielczej zapalniczka do papierosów. Pędziła na pełnym gazie, jednocześnie wystukując numer Judy Hammer. Jej rozmowa z szefową była bardzo krótka.
Potem rzuciła Brazilowi groźne spojrzenie.
– Rób, co ci każę – powiedziała. – To poważna sprawa.
Gdy dojechali na miejsce przestępstwa, byli tam już dziennikarze i wszyscy, podobnie jak Brazil, mieli nadzieję dostać się jak najbliżej miejsca przerażającej zbrodni. Webb trzymał mikrofon i mówił do kamery, a jego twarz przyjemniaczka wyrażała bezbrzeżny smutek.
– Ofiara nie została jeszcze zidentyfikowana. Podobnie jak trzy poprzednie zastrzelone w pobliżu tego miejsca jechała wynajętym samochodem. – Reporter nagrywał informację do wiadomości o jedenastej wieczorem.
Porucznik West i Brazil spokojnie, ale zdecydowanie torowali sobie drogę. Omijali wycelowane w ich twarze mikrofony i kamery rejestrujące, jak przeciskali się przez tłum. Zewsząd spadał na nich grad pytań. Andy był przerażony. Prawdę powiedziawszy, czuł się skrępowany i zażenowany, mimo że nie rozumiał, dlaczego.
– Teraz widzisz, jak to jest – szepnęła do niego Virginia West.
Jaskrawożółta taśma policyjna ograniczała teren od pobliskich drzew do ulicznej latarni. Duże, drukowane, czarne litery ostrzegały: UWAGA, MIEJSCE PRZESTĘPSTWA. NIE WCHODZIĆ. Taśma odgradzała dziennikarzy i ciekawskich od lincolna i bezsensownej śmierci. Wewnątrz stał ambulans z włączonym silnikiem, wszędzie kręcili się gliniarze i detektywi z latarkami. Nagrywano materiał wideo do policyjnej dokumentacji, błyskały flesze, a technicy z wydziału kryminalnego przygotowywali samochód, aby go odholować na komendę, gdzie przeprowadzone zostaną szczegółowe oględziny.
Andy był tak zajęty obserwowaniem tego, co działo się wokół, i rozważaniem, jak blisko pozwolą mu podejść, że nie zauważył pani komendant Hammer i wpadł wprost na nią.
– Przepraszam – wymamrotał do nobliwej kobiety w mundurze.
Była zdenerwowana i natychmiast zaczęła rozmawiać z porucznik West. Brazil zwrócił uwagę na jej ładną twarz o stanowczych rysach, otoczoną krótkimi, siwiejącymi włosami, i niewysoką, filigranową postać. Nigdy przedtem nie spotkał osobiście komendant Hammer, ale momentalnie ją rozpoznał, znał jej twarz z telewizji i zdjęć w gazetach. Przejęty, nie spuszczał z niej wzroku. Przecież mógł ją porządnie potrącić! Porucznik West odwróciła się i wydała mu komendę, jakby był psem.
– Zostań! – rzuciła.
Nie oczekiwał niczego więcej, chociaż wcale mu się to nie podobało. Zaczął nawet protestować, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Obie policjantki zanurkowały pod taśmą, a stojący obok gliniarz rzucił Brazilowi groźne spojrzenie, aby nie przyszło mu nawet do głowy iść w ich ślady. Andy patrzył, jak obie zatrzymały się, aby obejrzeć coś na zniszczonych płytach chodnika. W świetle latarki zalśniły krwawe ślady po ciągnięciu ciała i Virginia, patrząc na niewielką, mazistą kałużę, dosłownie kilka centymetrów od otwartych drzwi samochodu, natychmiast wydedukowała, co się tu stało.
– Tam został zastrzelony – zwróciła się do szefowej. – I upadł. – Wskazała dłonią kałużę krwi. – To ślady po uderzeniu głową. Ciągnięto go za nogi.
Krew zaczynała już krzepnąć. Judy Hammer czuła ciepło pulsujących lamp policyjnych, czuła noc i narastający horror. Czuła też śmierć. Nauczyła się ją rozpoznawać od pierwszego roku pracy w policji. Krew szybko się psuje, jest w stanie ciekłym na brzegach, a gęstnieje w środku, i jej zapach wydaje się dziwnie słodki, a jednocześnie zgniły. Ślad prowadził w kierunku gąszczu dzikich winorośli i sosen, otoczonych chwastami.
Ofiarą był mężczyzna w średnim wieku, ubrany w garnitur koloru khaki, zmięty po podróży. Głowę miał rozwaloną strzałami z pistoletu. Spodnie i bokserki ściągnięto mu aż do pulchnych kolan, na genitaliach widniała znajoma klepsydra, wymalowana jaskrawopomarańczową farbą, plamy krwi oblepiały liście i fragmenty roślin.
Doktor Wayne Odom już ponad dwadzieścia lat pracował jako lekarz sądowy w rejonie Charlotte-Mecklenburg. Zauważył, że ślady sprayu widoczne były też w miejscu, gdzie znaleziono ciało, ponieważ wiatr poniósł kropelki farby na leżące w pobliżu liście topoli. Lekarz zmienił film w aparacie. Na rękach miał rękawiczki poplamione krwią. Był niemal pewien, że ma do czynienia z seryjnym morderstwem na tle seksualnym. Pełnił obowiązki diakona w kościele baptystów Northside i wierzył, że rozgniewany Bóg karze Amerykę za jej perwersje.