– Cholera! – rzuciła pod nosem Judy Hammer, gdy ekipa techniczna zbierała ślady z miejsca zbrodni.
– I co my tu mamy? Sto metrów od miejsca ostatniej zbrodni? Moi ludzie byli wszędzie w okolicy. Nikt nic nie widział. Jak to się mogło stać? – Virginia dała upust rozdrażnieniu i narastającemu lękowi.
– Nie jesteśmy przecież w stanie strzec każdej ulicy w tym mieście przez każdą sekundę doby – odpowiedziała z wściekłością jej szefowa.
Brazil obserwował z daleka, jak detektyw przeglądał portfel ofiary. Czekając niecierpliwie przy samochodzie porucznik West i robiąc notatki, domyślał się tylko, co widziały policjantki. Zdając egzaminy pisemne, nauczył się jednego: nawet jeśli nie miał dość informacji, zawsze mógł stworzyć odpowiedni nastrój. Przyjrzał się dokładnie tyłom opuszczonego budynku z cegły, który mógł być kiedyś magazynem. Wszystkie szyby w oknach dawno zostały powybijane i wyzierała z nich pełna grozy czarna pustka. Przeżarte rdzą schody przeciwpożarowe były do połowy zwalone.
Pulsujące światła policyjnych radiowozów docierały do gęstych zarośli, gdzie wszyscy się zgromadzili, i potęgowały jeszcze niesamowity nastrój. Wokół wynajętego samochodu, w którym wciąż słychać było elektroniczny alarm, latały chmary świetlików. Z oddali docierały do Andy’ego odgłosy ulicznego ruchu. Na miejscu zbrodni pojawili się już sanitariusze w kombinezonach, niosąc nosze i złożony, czarny worek na ciało. Postawili nosze na nóżkach, a Judy Hammer odwróciła się, słysząc odgłos szczęknięcia metalu. Virginia West i Brewster przeglądali prawo jazdy ofiary. Nikt nie kwapił się, aby udzielić Brazilowi jakiejkolwiek informacji.
– Carl Parsons – przeczytał Brewster na karcie prawa jazdy. – Spartanburg, Karolina Południowa. Czterdzieści jeden lat. Brak gotówki, a także biżuterii, jeśli taką posiadał.
– Gdzie się zatrzymał? – zapytała komendantka.
– Wygląda na to, że mamy tu potwierdzenie rezerwacji z hotelu Hyatt, niedaleko Southpark.
Virginia ukucnęła, aby przyjrzeć się sytuacji pod innym kątem. Parsons leżał częściowo na plecach, a częściowo na boku, na kupie zakrwawionych liści. Oczy miał sennie przymknięte, martwe spojrzenie. Doktor Odom dopuścił się jeszcze jednej poniżającej czynności, wkładając długi termometr w odbyt ofiary, aby zmierzyć wewnętrzną temperaturę ciała. Za każdym razem, gdy lekarz sądowy dotykał ciała, z ran postrzałowych w głowie wypływało trochę krwi. Virginia wiedziała, że kimkolwiek był zabójca, nie zamierzał na tym poprzestać.
Brazil także nie zamierzał zrezygnować, niezależnie od tego, jak bardzo utrudniała mu pracę szefowa dochodzeniówki. Zrobił wszystko, aby oddać szczegóły obserwowanej sceny i jej nastrój, a teraz był gotowy wyruszyć na polowanie. Już wcześniej jego uwagę zwrócił nowy jasnoniebieski mustang, zaparkowany obok nieoznakowanego wozu policyjnego, w którym na przednim fotelu siedział jakiś nastolatek, rozmawiający z detektywem. Brazil pamiętał tego funkcjonariusza, który udawał handlarza narkotyków. Robił dalsze notatki, podczas gdy małolat tkwił w wozie detektywa, a pielęgniarze wkładali ciało do plastikowego worka. Dziennikarze, a zwłaszcza Webb, starali się za wszelką cenę zarejestrować coś na wideo, zrobić pomiary i sfotografować zabitego mężczyznę, niesionego jak wielki, czarny kokon. Tylko Brazil zwrócił uwagę, że nastolatek wysiadł z samochodu detektywa i bez pośpiechu wrócił do mustanga.
Kiedy Brazil ruszył w kierunku błyszczącego samochodu, krew w żyłach nastolatka zaczęła ponownie szybciej pulsować z emocji. Sympatycznie wyglądający blondyn trzymał w rękach dziennikarski notes. Jeff Deedrick przetarł wargi sztyftem do ust i uruchomił silnik, usiłując zachować spokój, mimo że dłonie jeszcze mu drżały.
– Pracuję w „The Charlotte Observer” – powiedział dziennikarz, zatrzymując się przy drzwiach od strony kierowcy. – Chciałbym ci zadać kilka pytań.
Deedrick będzie sławny. Miał siedemnaście lat, ale dawano mu dwadzieścia jeden, chyba że musiał się wylegitymować. Mógłby mieć te wszystkie dziewczyny, które, aż do tego wieczora, nie zwracały na niego najmniejszej uwagi.
– Dobra, zgadzam się – odpowiedział z ociąganiem, jakby zmęczony dotychczasowym napięciem.
Andy wsiadł do mustanga, który był zupełnie nowy i nie mógł należeć do chłopaka. Brazil wywnioskował to, patrząc na elegancki niebieski łańcuszek przy kluczykach, pasujący do koloru auta. Wiedział też, że większość nastolatków, którym nie sprzedawano jeszcze alkoholu, nie miała telefonów komórkowych, chyba że zajmowali się handlem narkotykami. Mógł iść o zakład, że ten wóz należał do matki Deedricka.
Najpierw zapisał sobie jego imię, nazwisko, adres, numer telefonu i powtórzył wszystko dokładnie, aby mieć pewność, że nie zrobił żadnego błędu.
Nauczył się sprawdzać tego typu informacje, odkąd na własnej skórze odczuł konsekwencje takich pomyłek. W czasie pierwszego miesiąca pracy w gazecie popełnił aż trzy drobne błędy z rzędu. Dotyczyły one pozornie nieistotnych szczegółów, takich jak nazwanie kogoś „juniorem” zamiast „trzecim”. W wyniku tego zamiast nekrologu ojca ukazał się nekrolog syna. Syn miał zresztą w tym czasie problemy z urzędem podatkowym i specjalnie się tym błędem nie przejął. Osobiście zatelefonował do Brazila, prosząc, aby gazeta dała sobie spokój z przeprosinami. Ale Packer mimo wszystko nie mógł mu tego darować.
Chyba najbardziej żenującą pomyłkę, o której wolał zapomnieć, Andy popełnił w notatce ze spotkania lokalnej społeczności, dotyczącego kontrowersyjnego rozporządzenia w sprawie psów i innych zwierząt domowych. Pomylił miejsce z nazwiskiem osoby i upierał się, że Latta Park to panna Park. Dlatego teraz w rozmowie z Jeffem Deerdrickiem upewnił się, że wszystko zapisał poprawnie. Tu nie powinno być żadnych problemów. Brazil widział z daleka, jak sanitariusze pakują ciało ofiary do ambulansu.
– Cóż, zachciało mi się sikać, jechałem i wiedziałem, że nie wytrzymam do domu – powiedział Deedrick, trochę zdenerwowany i przejęty.
– Stanąłeś więc tutaj, aby skorzystać z toalety? – Brazil szybko robił notatki.
– Zatrzymałem się i zobaczyłem ten samochód z zapalonymi światłami i otwartymi drzwiami, pomyślałem więc, że ktoś jeszcze chciał się tu odlać. – Nastolatek zawahał się nieco. Zdjął czapkę baseballową i włożył ją tył na przód. – Czekałem chwilę, ale nikt się nie pojawił. Zainteresowało mnie to, podszedłem więc bliżej i wtedy go zobaczyłem! Dzięki Bogu, że miałem telefon.
Szeroko otwarte oczy Deedricka błądziły wokół niespokojnie. Na jego czole zebrały się kropelki potu, pocił się też pod pachami. Najpierw pomyślał, że facet był pijany, zdjął spodnie, aby się odlać, przewrócił się i zasnął. Ale potem zauważył pomarańczową farbę i krew. Nigdy w życiu nie miał takiego stracha! Wrócił pędem do swojego samochodu, zrzucił kurtkę i na pełnym gazie odjechał z tego piekielnego miejsca. Po pewnym czasie zjechał na pobocze i załatwił swoją potrzebę. Potem zadzwonił pod numer 911.
– Jaka była moja pierwsza myśl? – mówił dalej Deedrick, nieco odprężony. – Że to wszystko zły sen. To znaczy, ten sygnał cały czas dzwonił i dzwonił, ta krew, spodnie ściągnięte do kolan. I ja… No wiesz, jego jaja.
Andy spojrzał na niego. Deedrick zaczął się jąkać.
– Co z nimi? – dopytywał się Brazil.
– Wyglądały tak, jakby były pomalowane pomarańczową farbą w sprayu. To miało taki kształt.