Выбрать главу

Z tego właśnie powodu agent specjalny Gil Bird z Quantico, intensywnie pracujący nad seryjnymi mordercami, ograniczyłby wiek dewiantki do czterdziestu, pięćdziesięciu lat, kiedy biologiczny zegar, sygnalizujący upływ czasu, pracował jedynie w jej wyobraźni. Wciąż jeszcze miała miesiączki. I tak naprawdę wcale nie pragnęła Brazila. Tak tylko jej się wydawało. Jej pożądanie było kwestią dużo bardziej złożoną. Bird mógłby przedstawić prawdopodobny scenariusz, który wyjaśniałby to zjawisko, gdyby oficjalnie skierowano go do tej sprawy.

Hipoteza agenta specjalnego Birda zakładałaby, że w życiu tej kobiety nadszedł czas odpłacenia ludziom za doznane krzywdy. Za wszystkie te lata, kiedy była odtrącana, nie miała szansy na założenie rodziny, nikt jej nie uwielbiał, nikt nie pożądał. W młodości pracowała w kawiarni na Garden Webb, gdzie przychodzili koszykarze, najczęściej Ernie Presley, którzy pochrząkiwali i zwracali się do niej w taki sposób, jakby była czymś tak pospolitym jak tłusta jajecznica, którą zamawiali. Andy Brazil zapewne potraktowałby ją dokładnie tak samo. Nie znała go jednak na tyle, aby potwierdzić te przypuszczenia. Na tym etapie swojego nieudanego życia pragnęła go jedynie pieprzyć, wtedy kiedy chciała i tak jak chciała.

Żaluzje były zaciągnięte, w telewizji pokazywano stary film ze Spencerem Trącym i Katherine Hepburn. Dewiantka bez tchu szeptała do słuchawki:

– Widziałam cię, jak prowadzisz. Zmieniasz biegi. W górę i w dół, w górę i w dół…

Władza, jaką nad nim miała, była najbardziej ekscytującą rzeczą w całym jej beznadziejnym życiu. Nie mogła powstrzymać radości, jaką czerpała z upokarzania go. Kontrolowała go tak dokładnie jak rybę w akwarium, psa lub kota. W jej sercu grzmiały werble, gdy wsłuchiwała się w pełną zażenowania ciszę, jaka panowała na linii. Katherine Hepburn wchodziła właśnie do sypialni, ubrana w atłasowy szlafrok. Co za widok. Dewiantka nienawidziła jej i chciała zmienić kanał, ale nie miała wolnej ręki.

– Pieprz się – odezwał się wreszcie Andy. – Pozwałam ci na to.

Nie potrzebowała jego pozwolenia.

Packer przeglądał najświeższy i najlepszy jak dotąd tekst Brazila.

– To wspaniały materiał! – Zachwycał się każdym słowem. – Co za robota! Dziki, Dziki Zachód. Podoba mi się!

Szef zerwał się z krzesła i zaczął wpychać za pasek białą koszulę, a jego dłonie tańczyły wokół, jakby spodnie były jakąś marionetką. Pod szyją miał krawat w czarnoczerwone paski, zdecydowanie nieelegancki.

– Prześlij to natychmiast, pójdzie na pierwszą stronę – powiedział.

– Kiedy? – zatrwożył się Andy, bo jego artykuły nigdy jeszcze nie ukazywały się na pierwszej stronie.

– Jutro – obiecał Packer.

Tej nocy Brazil po raz pierwszy miał do czynienia z wypadkiem samochodowym. Był w mundurze, z notatnikiem w ręku i odpowiednimi formularzami. To okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż ktoś postronny mógłby sobie wyobrazić, nawet jeśli uszkodzenia były bardzo drobne lub nie przekraczały sumy pięciuset dolarów. Kobieta w toyocie camry jechała Queens Road, a facet w hondzie prelude także jechał Queens Road, bo w tej fatalnej części miasta przecinały się ze sobą dwie ulice o tej samej nazwie.

Dewiantka także była w pobliżu w swoim aerovanie, skradając się, i podsłuchiwała z ukrycia policyjny skaner, w którym słychać było głos Brazila. O mało sama nie spowodowała drobnej kolizji, gdy wpatrywała się w młodego policjanta, który kierował ruchem, cały granatowy i połyskujący. Przyglądała się swojej ofierze, przejeżdżając wzdłuż rzędu latarni, których światło odbijało się pomarańczowymi błyskami na chodniku. Przecięła Queens Road, skręcając na zachód także w Queens Road.

Ulice o tej samej nazwie ciągle się mnożyły, przeżywały nagły, hormonalny wzrost i sytuacja przypominała zjawisko nadawaniu dziecku imienia po którymś z rodziców, bez zwracania uwagi na płeć i względy praktyczne, nawet gdy już troje starszych dzieci nazywało się identycznie. Queens i Queens, Providence i Providence, Sardis i Sardis, przykłady można by mnożyć w nieskończoność i Myra Purvis w żaden sposób nie mogła tego zrozumieć. Wiedziała, że jeśli skręci z Queens Road West w Queens Road East, a następnie pojedzie Queens Road w kierunku szpitala ortopedycznego, będzie mogła odwiedzić brata.

Jechała toyotą camry i w pewnym momencie znalazła się na odcinku drogi, którego szczerze nie znosiła, w okolicy Edehill Park. Było już ciemno, bo dzień robił się coraz krótszy. Pani Purvis pracowała jako menedżer w meksykańskiej restauracji La Pez przy Fenton Place. W tę sobotę miała wyjątkowo dużo pracy, dopiero niedawno wyszła i czuła się okropnie zmęczona. Ale to nie była jej wina, gdy na skrzyżowaniu Queens i Queens ta szara, mało widoczna honda prelude wjechała prosto na nią.

– Proszę pani, widzi pani ten znak stop? – zapytał młody policjant.

Myra Purvis poczuła, że traci cierpliwość. W lutym skończyła siedemdziesiąt lat i miała już dość tych głupot.

– Czy to jest napisane brajlem? – zapytała bezczelnie tego gołowąsa w granatowym mundurze z białym tornado na ramionach, które przypominało jej coś, czym zmywała kiedyś podłogę w kuchni.

Jak to się nazywało? Dżin w butelce? Nie. Boże, to się zdarza coraz częściej.

– Muszę jechać do szpitala – narzekał mężczyzna z hondy. – Boli mnie szyja.

– Łże jak pies – powiedziała pani Purvis gliniarzowi, zastanawiając się, dlaczego ten młokos nie ma przy sobie żadnej broni, tylko gwizdek. A co będzie, jeśli ktoś do niego strzeli?

Virginia West dość rzadko wyjeżdżała na miasto, aby kontrolować swoich ludzi. Tym razem była jednak w odpowiednim nastroju. Jechała przez zaniedbane, ciemne ulice w sektorze David One, słuchając głosu Brazila na skanerze w swoim aucie.

– Poszkodowany wymaga transportu do Carolinas Medical Centre – informował dziennikarz.

Przyglądała mu się z daleka, siedząc w swoim wozie, granatowego koloru, ale Andy był zbyt zajęty, aby zauważyć, że przyjechała, gdy sporządzał raport. Okrążyła powoli skrzyżowanie i obserwowała, jak się starał, rozmawiając z kierowcami niegroźnie uszkodzonych samochodów. Ulicę rozjaśniały latarnie, alarmowe światła radiowozu rytmicznie pulsowały, a twarz Brazila zmieniała się w niebieskich i czerwonych odblaskach. Virginia widziała, że się uśmiechał, rozmawiając z jakąś starą sekutnicą w toyocie camry. Po chwili uniósł do ust nadajnik, by przekazać kolejną informację.

Andy skończył swoją służbę i pojechał do redakcji. Miał pewien zwyczaj, o którym mało kto wiedział, i po napisaniu krótkiego tekstu o problemach drogowych w Charlotte pośpieszył do drukarni. Wjechał na górę ruchomymi schodami, przeskakując po trzy stopnie. Pracownicy drukarni przywykli już do niego i nie przeszkadzało im, gdy co pewien czas przychodził do hali z potężnymi maszynami, w której panował ogłuszający hałas. Andy lubił patrzeć, jak po taśmie lekko spływały dwie tony papieru, zmierzając prosto do maszyn składających je w egzemplarze gazet, skąd potem, już w paczkach, ruszały w drogę, z jego nazwiskiem na pierwszej stronie.