Virginia położyła swoje rzeczy na krześle i usiadła na drugim, stojącym obok brązowej statuetki Uskrzydlonej Wiktorii, nagrody Międzynarodowego Stowarzyszenia Szefów Policji, którą Judy Hammer otrzymała w zeszłym roku. Do tej pory nie zadbała o to, aby postawić ją na bardziej eksponowanym miejscu. Blisko metrowej wysokości trofeum zajmowało wciąż ten sam kawałek dywanu przy biurku, czekając na przeniesienie w lepsze miejsce. Judy zdobywała takie nagrody, ponieważ nie to ją motywowało. Virginia zdjęła przykrywkę z kubka kawy i para uniosła się w górę.
– Wiem, o co chodzi – powiedziała – a ty wiesz, co o tym myślę.
Szefowa przerwała jej gestem dłoni. Pochyliła się w jej stronę i złożyła ręce na blacie biurka.
– Virginio, od dawna nie miałam takiego zgodnego poparcia rady miasta, szefa administracji, burmistrza… – zaczęła.
– I każdy z nich, łącznie z tobą, jest w błędzie – odparła jej zastępczyni, mieszając śmietankę i cukier w kawie. – Nie mogę uwierzyć, że namówiłaś ich do tego, i powiem ci teraz, że znajdą jakiś powód, aby ukręcić łeb tej sprawie, ponieważ tak naprawdę wcale nie są do niej przekonani. Ty też tak naprawdę tego nie chcesz. To cholerny konflikt interesów dla dziennikarza piszącego o policji, gdy pracuje jako gliniarz wolontariusz i wychodzi z nami na ulicę.
Bibułka zaszeleściła, gdy Virginia rozwinęła tłusty tost Bojangles, którego Judy nigdy nie wzięłaby do ust, nawet dawniej, gdy ważyła dużo mniej i była cały czas na nogach, pracując w więzieniu, z nieletnimi przestępcami, pisząc raporty o popełnionych przestępstwach, zajmując się inspekcjami, kradzieżami samochodów, tymi wszystkimi niezwykle wyczerpującymi obowiązkami, do których kobiety wracają, gdy już nie wychodzą na patrole. Wtedy nie wierzyła, że można utyć.
– No więc przypomnij sobie! – ciągnęła Virginia, przełykając kęs tosta. – Ostatni policyjny reporter z „Observera” przypieprzył nam tak mocno, że pozwałaś gazetę do sądu.
Jej przełożona nie lubiła wspominać Weinsteina, ciekawskiego cwaniaka, tak naprawdę kryminalistę, którego modus operandi polegał na wchodzeniu do biura dyżurnego kapitana lub sekcji detektywów, gdy nikogo nie było w pobliżu. Kradł raporty wprost z biurek, drukarek i faksów. To nieuczciwe postępowanie najdobitniej dało o sobie znać w jego artykule o Judy Hammer, na pierwszej stronie niedzielnego wydania gazety, w którym zarzucił szefowej policji, że wykorzystywała do prywatnych celów służbowy helikopter, kazała policjantom po służbie wozić się samochodem i wykonywać różne prace u siebie w domu. A kiedy jej córkę zatrzymano za jazdę po pijanemu, komendantka rzekomo użyła swoich wpływów, aby zniszczyć raport. Wszystko to były wyssane z palca kłamstwa. Nawet nie miała córki.
Judy Hammer wstała z krzesła, najwyraźniej rozdrażniona i zdenerwowana bałaganem, jaki panował na świecie. Wyjrzała przez okno, trzymając ręce w kieszeniach spódnicy, odwrócona tyłem do podwładnej.
– „The Charlotte Observer”, miasto, oni wszyscy myślą, że ich nie rozumiemy lub mamy ich w nosie – znowu zaczęła wygłaszać swoją ewangelię. – I ja wiem, że oni nie rozumieją nas. Albo nie chcą nas rozumieć.
Virginia zmięła serwetkę śniadaniową.
– „Observer” dba jedynie o to, aby po raz kolejny zdobyć nagrodę Pulitzera – powiedziała.
Judy się odwróciła. Na jej twarzy malowała się taka powaga, jakiej porucznik West nigdy jeszcze nie widziała.
– Jadłam wczoraj lunch z nowym właścicielem gazety. Po raz pierwszy od co najmniej dziesięciu lat odbyłam cywilizowaną rozmowę z kimś od nich. To cud. – Rozpoczęła rytualne krążenie po gabinecie, gestykulując z pasją. Uwielbiała swoje posłannictwo. – Naprawdę chcemy spróbować. Czy może nam to wybuchnąć prosto w twarz? Oczywiście. – Przerwała na chwilę. – Ale jeśli się uda? Andy Brazil…
– Kto? – zapytała jej zastępczyni z naburmuszoną miną.
– Jest bardzo, bardzo zdeterminowany – mówiła dalej Judy Hammer. – Skończył naszą szkołę dla wolontariuszy z najwyższą oceną, jaką tam kiedykolwiek przyznano. Instruktorzy są o nim jak najlepszego zdania. Czy to znaczy, że nie będziemy mieli z nim problemów? Nie, z pewnością nie. Ale przede wszystkim nie chcę, aby ten młody dziennikarz utrudniał dochodzenie albo wyrobił sobie błędne zdanie o tym, co robimy. Nie można mu kłamać i nie można także pozwolić, aby przeszkadzał, czy też aby ktoś go skrzywdził albo zranił.
Virginia objęła dłońmi głowę i głośno jęknęła. Judy Hammer wróciła do biurka i usiadła.
– Jeśli wszystko pójdzie dobrze – mówiła dalej – pomyśl o korzyściach dla departamentu, dla społeczności lokalnych tu i na całym świecie. Ileż to razy słyszałam, jak mówiłaś: „Gdyby tylko jakiś szary obywatel mógł pojeździć z nami chociaż jedną noc?”.
– Nigdy już tego nie powiem – obiecała porucznik West.
Judy pochyliła się na biurku, wyciągając palec wskazujący w stronę swojej zastępczyni, którą wprawdzie podziwiała, ale czasami miała ochotę nią potrząsnąć za zbyt wąskie postrzeganie problemów.
– Chcę, abyś znowu patrolowała ulicę – oświadczyła. – Razem z Andym Brazilem. Daj mu taką próbkę, aby nie mógł jej zapomnieć.
– Cholera, Judy! – wykrzyknęła Virginia. – Nie rób mi tego! Mam po uszy problemów z koordynowaniem dochodzeń. We wszystkich brygadach do spraw przestępstw ulicznych panuje bałagan, dwaj moi kapitanowie odeszli. Jeannie Goode i ja w niczym się nie zgadzamy, jak zwykle…
Szefowa nie słuchała. Założyła okulary do czytania i zaczęła przeglądać notatki.
– Przygotuj się na dzisiaj – powiedziała.
Andy Brazil biegł szybko i zapamiętale. Oddychał głośno. Sprawdził czas na swoim zegarku Casio, mijając furgonetkę z napisem „Davidson College”. W miasteczku o tej samej nazwie, położonym na północ od wielkiego miasta, dorastał i chodził do szkoły, zdobywając stypendia sportowe i naukowe. Tak się złożyło, że całe życie mieszkał na terenie college’u, w zniszczonym, drewnianym domu przy Main Street, na wprost cmentarza, który, podobnie jak szkoła, zmieniona ostatnio na koedukacyjną, pochodził sprzed wojny domowej.
Jeszcze siedem lat temu jego matka pracowała w college’u, w dziale żywienia. Brazil dorastał na kampusie, obserwując bogate nastolatki i stypendystów Cecila J. Rhodesa, śpieszących do swoich zajęć. Nawet gdy już był bliski dyplomu z wyróżnieniem, niektórzy z jego kolegów z roku, zwykle ci najbardziej widoczni i przebojowi, sądzili, że był pracownikiem z miasta. Żartowali z nim, gdy nakładał na talerze jajka i kaszę. I zawsze potwornie się dziwili, gdy mijał ich na korytarzach, obładowany podręcznikami, przestraszony, że spóźni się na zajęcia.
Tak naprawdę Brazil nigdy nie czuł, że przynależy tu lub gdziekolwiek indziej. Było tak, jakby obserwował ludzi przez grubą, szklaną szybę. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił się do nikogo zbliżyć, podobnie jak nikt nie zdołał zbliżyć się do niego, chyba że byli to wykładowcy lub inni ludzie, których uważał za swoich mentorów. Odkąd pamiętał, zakochiwał się w nauczycielach, trenerach, pastorach, ochroniarzach z kampusu, administratorach, dziekanach, doktorach i pielęgniarkach. Cenili jego oryginalne refleksje i samotne wędrówki, a także podobało im się to, co pisał, gdy z zażenowaniem pokazywał własne próby owym idolom, odwiedzając ich po zajęciach i przynosząc lemoniadę ze sklepu M &M oraz ciasteczka matki. Mówiąc najprościej, Andy był pisarzem, rejestratorem życia i tego wszystkiego, co ono ze sobą niesie. Przyjmował swoje powołanie z pokorą i odwagą.
Było jeszcze za wcześnie na przechodniów. Spotkał tylko żonę jednego z wykładowców, której obfite kształty mogłaby zmienić tylko śmierć, oraz dwie inne kobiety w obszernych bluzach, bezustannie narzekające na swoich mężów, choć dzięki nim mogły sobie teraz spacerować, podczas gdy większość ludzi na świecie pracowała. Brazil miał na sobie koszulkę z napisem „Charlotte Observer” i krótkie spodenki. Wyglądał na mniej niż dwadzieścia dwa lata. Był przystojny i tryskał energią, miał wystające kości policzkowe, blond włosy oraz mocne, atletyczne, wspaniałe ciało. Zachowywał się tak, jakby nie zwracał uwagi na to, jak inni reagują na jego widok, a może rzeczywiście nie miało to dla niego znaczenia. Jego uwaga była skupiona na czymś zupełnie innym.