Teraz, jeszcze w mundurze, stał tam i patrzył. Nic nie mówił, zafascynowany potęgą tego, co widział.
W szkole przywykł do pisania prac semestralnych, które czasami trwało kilka miesięcy, a jego tekst czytała potem może jedna osoba. Obecnie pisał artykuł zaledwie kilka dni, a nawet minut, i miliony ludzi śledziło każde słowo. Tego nie da się porównać. Przechadzał się po drukarni, uważając na ruchome części maszynerii, pojemniki z mokrym tuszem i kursujące po hali wózki, a ogłuszający hałas wypełniał mu uszy jak szalejące tornado.
W niedzielę ranek był chłodny i siąpił deszcz. Virginia stawiała wysoki, drewniany płot wokół swojego podwórka na Elmhurst Road, w starej części Dilworth. Mieszkała w domu z czerwonej cegły z białymi ozdobami i odkąd sięgała pamięcią, zawsze naprawiała ten budynek. Teraz postanowiła zrealizować bardziej ambitny projekt, częściowo wymuszony przez ludzi, którzy jadąc South Boulevard, wrzucali na jej posesję butelki po piwie i inne śmiecie.
Pracowała mimo deszczu. W talii przewiązana była pasem z narzędziami, w ustach trzymała gwoździe i usiłowała przezwyciężyć ogarniającą ją chandrę. Denny Raines, sanitariusz, który też miał wolną niedzielę, sam otworzył sobie jej nową bramę i wszedł na podwórko. Miał na sobie dżinsy i wesoło pogwizdywał. Był postawnym, przystojnym mężczyzną, dobrze znanym tej pracowitej kobiecie, która nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, odmierzając odległość między kolejnymi deskami.
– Czy ktoś ci już mówił, że wyglądasz bardzo ponętnie od tyłu? – zapytał.
Nadal w milczeniu uderzała młotkiem, co przypominało mu, jak się czuł, gdy zobaczył ją pierwszy raz, oczywiście na miejscu przestępstwa. Domyślał się wtedy, że ściągnięto ją z domu, ponieważ była szefową dochodzeniówki. Ofiarą był jakiś biznesmen, wymalowany na genitaliach pomarańczową farbą i z kulkami w głowie. Raines tylko spojrzał na tę cizię z odznakami i wpadł jak śliwka w kompot. A teraz ona waliła młotkiem i jadła gwoździe, a wszystko to w deszczu.
– Zastanawiałem się nad drugim śniadaniem – powiedział. – Może chili?
Podszedł do niej od tyłu i objął ją ramionami, a potem pocałował w szyję, która była wilgotna i odrobinę słona. Virginia nie uśmiechnęła się, nie odezwała ani nie wyjęła z ust gwoździ. Pracowała i nie chciała, by jej przeszkadzano. Dał więc spokój i oparł się o płot, który właśnie stawiała. Skrzyżował ręce na piersiach i obserwował, jak krople deszczu spadały z daszka czapki baseballowej, którą miała na głowie.
– Założę się, że czytałaś dzisiejszą gazetę – powiedział.
Virginia nie odpowiadała. Odmierzała kolejny odcinek między deskami.
– Bardzo pochlebny. Trzeba to uczcić. Największy artykuł na pierwszej stronie. – Przesadnie gestykulował rękami, jakby poranna gazeta z tekstem o porucznik West była długości czterech metrów. – Jest taki wielki – kontynuował. – Świetny artykuł. Jestem pod wrażeniem.
Virginia nadal mierzyła i przybijała deski.
– Prawdę powiedziawszy, dowiedziałem się o tobie pewnych rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Na przykład ta część o szkole w Shelby. Grałaś w chłopięcej sekcji tenisowej trenera Wagona? Nigdy nie przegrałaś żadnego meczu? Tak było?
Podobała mu się bardziej niż kiedykolwiek i wodził za nią oczami, wprost rozbierając ją wzrokiem.
Virginia była tego świadoma, ale jedyne, co czuła, to smak metalu w ustach.
– Masz pojęcie, co czuje facet, gdy widzi przystojną kobietę w pasku z narzędziami? – Nie mogło się obyć bez fetyszyzmu. – Albo gdy przyjeżdżamy na miejsce przestępstwa, a ty już tam jesteś, w tym swoim cholernym mundurze. Wtedy nachodzą mnie takie myśli, których nie powinienem mieć w pracy, bo ludzie mogą się wykrwawić na śmierć. Teraz też je mam, omal mi spodnie nie pękną.
Wyjęła z ust gwoździe i spojrzała na Rainesa, a potem na jego dżinsy. Wsunęła młotek w miejsce przy pasku i to było jedyne narzędzie, którego tego dnia potrzebowała. Każdej niedzieli jadali razem drugie śniadanie, pili drinki, oglądali telewizję w jej łóżku, a Denny bez przerwy opowiadał o wezwaniach, do których jeździł w czasie weekendu, jakby w jej życiu nie było dość krwi i bólu. Raines był przystojny, ale nudny.
– Idź kogoś ratować i zostaw mnie samą – odezwała się wreszcie.
Uśmiechnął się niewyraźnie i cały jego dobry humor spłynął nagle jak spłukany ścianą deszczu prosto z nieba.
– Co ja, do diabła, takiego zrobiłem? – wyrzekał.
6
Virginia została sama na podwórku, w deszczu. Przybijała gwoździe, mierzyła odległość i stawiała swój płot, jakby był symbolem tego, co czuła do ludzi i życia w ogóle. Kiedy o trzeciej po południu furtka na jej podwórku ponownie otworzyła się i zamknęła, przypuszczała, że to Raines postanowił spróbować jeszcze raz. Wbiła kolejny gwóźdź w deskę i poczuła wyrzuty sumienia, że tak paskudnie go potraktowała. Nic takiego nie zrobił, a jej zły humor nie miał najmniejszego związku z jego osobą.
Niles mógłby się z nią zgodzić. Siedział na parapecie okiennym nad zlewozmywakiem w kuchni i przyglądał się swojej pani moknącej na deszczu. Wymachiwała czymś, co z pewnością mogłoby go zranić, gdyby wszedł jej pod rękę. Wcześniej tego ranka Niles zajmował się swoimi sprawami, kręcił się w kółko za własnym ogonem i wylegiwał na pościeli, szukając odpowiednio ciepłego miejsca, które znalazł wreszcie na piersi pani. Później bawił się w kosmonautę i cyrkowego akrobatę, wystrzelonego z armaty. To było cholernie fajne, że mógł lądować na czterech łapach. Teraz przez strugi deszczu przyglądał się komuś, kto wszedł na podwórko od strony północnej. Niles, kot obserwator, nigdy przedtem nie widział tego mężczyzny, ani razu w swoim długim, kocim życiu.
Gdy Brazil wchodził na podwórko, dostrzegł przyglądającego mu się z okna kota. Porucznik West przybijała młotkiem deski, wołając coś do jakiegoś Rainesa.
– Posłuchaj, przepraszam cię, dobrze? – mówiła.
– Nie jestem w nastroju.
Andy przyniósł trzy grube egzemplarze niedzielnej gazety, owinięte w plastikową torbę z pralni, którą znalazł u siebie w szafie.
– Przeprosiny przyjęte – oświadczył.
Virginia odwróciła się i utkwiła w nim wzrok, młotek zawisł w powietrzu.
– Co ty tu, do cholery, robisz?
Była zaskoczona i zdumiona, usiłowała nadać swojemu głosowi nieprzyjemny ton.
– Kto to jest Raines? – Podszedł bliżej, czując, że jego sportowe buty zaczynają przemiękać.
– Nie twój zakichany interes. – Znowu zajęła się przybijaniem gwoździ w takt walącego jak młot serca.
Brazil podszedł jeszcze bliżej, nagle onieśmielony, bez poprzedniej pewności siebie.
– Przyniosłem pani kilka egzemplarzy. Pomyślałem, że może…
– Nie pytałeś mnie o zgodę. – Znowu uderzyła młotkiem. – Nie powiadomiłeś mnie wcześniej. Jakbyś miał jakieś prawo do grzebania w moim życiu.
– Gwóźdź się zgiął i niezręcznie usiłowała go wyprostować. – Całą noc wokół tego się kręciłeś. Cały czas po prostu szpiegowałeś.
Przestała pracować i spojrzała na niego. Był mokry i najwyraźniej stropiony. Chciał sprawić jej przyjemność, ofiarując jej to, co miał najlepszego.
– Nie miałeś pieprzonego prawa! – powiedziała.
– To dobry materiał. – Zaczął się bronić. – Jest pani bohaterką.
– Jaką bohaterką? Kogo to obchodzi? – protestowała dalej, coraz bardziej wściekła, chociaż nie była do końca pewna dlaczego.
– Mówiłem, że chcę o pani napisać.
– Wydawało mi się, że to groźba. – Znowu zaczęła przybijać gwoździe. – Nie wierzyłam, że to zrobisz.