– Co? – wymamrotała do telefonu.
– Chciałabym rozmawiać z Andym Brazilem – powiedziała Virginia po chwili milczenia.
– W swoim pokoju, siedzi. – Pani Brazil wykonała po pijanemu gest pisania na maszynie. – Bo wiesz. Normalne. Myśli, że będzie taki jak Hemingway czy coś.
Pani Brazil nie zauważyła stojącego w drzwiach syna, który z przerażeniem słuchał, jak wyrzucała z siebie strzępy zdań, na tyle mętnie, że trudno było wyłowić z jej wypowiedzi jakiś sens. W tym domu panowała zasada, że matka nie odbierała telefonów. Robił to jej syn albo wiadomości nagrywały się na automatyczną sekretarkę. Brazil patrzył na matkę zrozpaczony i bezradny, upokorzony przez nią po raz kolejny w życiu.
– Ginia West – powtórzyła pani Brazil, gdy wreszcie zauważyła idących ku niej dwóch synów.
Brazil wyjął jej z ręki słuchawkę.
Virginia zadzwoniła z zamiarem wyznania Andy’emu, że jego artykuł tak naprawdę jest wspaniały, że czuje się wdzięczna, a w ogóle wcale na to nie zasłużyła. Nie spodziewała się, że telefon odbierze owa niezrównoważona kobieta, ale teraz już wszystko było dla niej jasne. Nie powiedziała Brazilowi nic więcej poza tym, że już do niego jedzie, więc niech na nią czeka. To był rozkaz. Przez lata pracy w policji miała do czynienia z różnymi typami i pani Brazil nie zrobiła na niej większego wrażenia, chociaż była wstrętną, wzbudzającą odrazę i wrogo usposobioną kobietą. Położyli ją do łóżka i zmusili do wypicia dużej ilości wody. Pani Brazil zasnęła pięć minut po tym, jak Virginia zaprowadziła ją do toalety. Potem wybrali się na spacer. Było już ciemno, tylko gdzieniegdzie na Main Street świeciło się światło w oknach starych domów w południowym stylu. Padał delikatny jak mgiełka deszcz. Brazil milczał. Zbliżali się do kampusu w Davidson, który o tej porze roku był cichym i spokojnym miejscem, chociaż na jego terenie rozlokowano różne wakacyjne obozy. Ochroniarz w meleksie z uwagą przyglądał się przechodzącej parze. Wydawał się zadowolony, że Andy Brazil znalazł sobie wreszcie dziewczynę. Była od niego dużo starsza, ale wciąż warta grzechu, a jeśli ktoś potrzebował matkowania, to z pewnością właśnie ten chłopak.
Ochroniarz nazywał się Clyde Briddlewood i pracował w siłach porządkowych Davidson College od czasów, gdy jedynym problemem na świecie były psoty i pijaństwo. Potem na uczelnię zaczęto przyjmować dziewczyny. To był zły pomysł i Briddlewood ostrzegał przed tym każdego, kogo mógł. Robił, co w jego mocy, aby uświadomić to zajętym nauczycielom, wiecznie śpieszącym na zajęcia do klas, zaalarmował też Sama Spencera, ówczesnego dyrektora. Nikt go nie słuchał. Teraz Briddlewood został szefem oddziału ochrony w sile ośmiu ludzi i trzech meleksów. Mieli krótkofalówki, pistolety i pijali kawę z lokalnymi gliniarzami.
Briddlewood zażył odrobinę tabaki i splunął do styropianowego kubka, gdy Brazil i jego dziewczyna skręcili na brukowaną drogę, prowadzącą do kościoła prezbiteriańskiego. Clyde zawsze lubił tego chłopaka i bardzo żałował, że już dorósł. Pamiętał Andy’ego, gdy był jeszcze dzieckiem. Ciągle się gdzieś śpieszył, z rakietą tenisową Western Auto w jednej ręce, a w drugiej trzymając plastikową torbę, w której nosił stare, wytarte piłki znalezione w śmieciach lub wyżebrane od trenera. Brazil zawsze dzielił się z Briddlewoodem swoją gumą do żucia i cukierkami, co rozczulało ochroniarza do łez. Chłopak klepał biedę, jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie Muriel Brazil nie była jeszcze wtedy taka jak teraz, ale jej syn i tak nie miał łatwego życia i wszyscy w Davidson o tym wiedzieli.
Andy nie podejrzewał nawet, jak wiele osób ze szkolnej społeczności przez lata potajemnie spiskowało, zbierając pieniądze od bogatych absolwentów, a nawet sięgając do własnych portfeli, aby zapewnić mu, gdy dorośnie, możliwość nauki na tej uczelni. Briddlewood sam dorzucił na ten cel parę dolców, chociaż nie miał wiele. Mieszkał w małym domku, dość daleko od Lakę Norman, ale chociaż nie widział z okien wody, mógł przynajmniej obserwować niekończące się kawalkady ciężarówek holujących łodzie po zakurzonej drodze. Znowu splunął i bezszelestnie podjechał meleksem do kościoła. Obserwował parę, aby się upewnić, że są bezpieczni w ciemności.
– Co ja mam z tobą zrobić? – zwróciła się Virginia do Brazila.
Andy miał swoją dumę i był w wyjątkowo złym humorze.
– Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Ależ potrzebujesz. Masz poważne problemy.
– A ty może nie – przyciął jej. – Wszystko, co masz w życiu, to ekscentryczny kot.
To zaskoczyło Virginię. Czego się jeszcze o niej dowiedział?
– Skąd wiesz o Nilesie? – zapytała.
Już dawno zauważyła, że obserwuje ich ktoś w meleksie z ochrony kampusu. Schował się w cieniu i wydawało mu się, że ona i Brazil nie widzą go, ukrytego za magnoliami i bukszpanami. Wyobrażała sobie, jaki to musi być nudny zawód.
– Moje życie jest bardzo bogate – powiedziała.
– To fantazje – parsknął Andy.
– Wiesz co? Szkoda na ciebie czasu.
Poszli dalej wąskimi alejkami, oddalając się od kampusu w stronę, gdzie w dobrze utrzymanych domach, otoczonych trawnikami i starymi drzewami, mieszkała kadra college’u. Jako dziecko Brazil wałęsał się po tych ścieżkach, wyobrażając sobie, jak żyją ludzie w tych eleganckich domach, profesorowie, profesorki, ich mężowie i żony. Okna były zwykle rzęsiście oświetlone i miał wrażenie, że wewnątrz panuje bardzo przytulna atmosfera. Czasami, gdy zasłony były odsunięte, mógł się przyglądać ludziom krążącym po salonach z drinkami w dłoniach, siedzącym z książkami w fotelach lub pracującym przy biurkach.
Chociaż Andy przyzwyczaił się do samotności, nie potrafił dokładnie określić tego uczucia. Nie wiedział, jak nazwać tępy ból, który zaczynał się gdzieś w piersi i ściskał mu serce jak dwie zimne dłonie. Nigdy nie płakał, gdy czuł ucisk owych dłoni, ale drżał gwałtownie jak płomień na wietrze, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy myślał o tym, że mógłby przegrać w tenisa lub dostać ocenę niższą od najlepszej. Nie lubił smutnych filmów, wzruszało go piękno, zwłaszcza muzyka na żywo, symfonie i kwartety skrzypcowe.
W czasie spaceru Virginia wyczuwała narastającą złość Brazila. Milczenie, jakie między nimi zapadło, stawało się nie do zniesienia. Mijali jasno oświetlone domy i pogrążone w mroku kępy drzew porośniętych bluszczem i dzikim winem. Virginia nie rozumiała tego chłopaka i zaczynała podejrzewać, że popełniła duży błąd, sądząc, że potrafi mu pomóc. Co z tego, że w swojej policyjnej praktyce wielokrotnie prowadziła negocjacje z porywaczami, mordercami i miała ogromne doświadczenie w odwodzeniu ludzi od samobójstw lub zamiaru skrzywdzenia innych? To nie oznaczało wcale, że w najmniejszym nawet stopniu zdoła pomóc takiemu dziwnemu facetowi jak Andy Brazil. W dodatku, nie miała czasu.
– Chcę dostać tego mordercę – odezwał się nagle, głośniej niż trzeba. – Rozumiesz? Chcę go złapać.
Mówił w taki sposób, jakby zbrodnie popełniane przez tamtego osobiście go dotykały. Virginia nie zamierzała mu przeszkadzać. Brazil zamyślił się i nagle z wściekłością kopnął kamyk. Na nogach miał modne czarnopurpurowe skórzane buty do tenisa firmy Nike, których nie powstydziłby się Agassi.