Syn Muriel pojawił się w pokoju ze smażonym serem na żytnim chlebie, świeżo podgrzanym i przeciętym po przekątnej, tak jak lubiła. Na talerz Andy nalał sporo keczupu, aby matka mogła maczać w nim tosty. Przyniósł jej także wodę, której wcale nie miała zamiaru wypić. Był tak podobny do swojego ojca, że z trudem znosiła jego widok.
– Wiem, jak bardzo nie lubisz wody, mamo – powiedział, kładąc jej talerz i serwetkę na kolanach.
– Ale musisz ją wypić, zgoda? Na pewno nie chcesz sałatki?
Potrząsnęła głową i żałowała, że nie potrafiła mu podziękować. Niecierpliwiła się, ponieważ zasłaniał jej telewizor.
– Będę w swoim pokoju – dodał.
Dalej wprawiał się w strzelaniu na sucho, aż zaczął mu krwawić palec. Miał niesłychanie pewną rękę, ponieważ lata gry w tenisa wzmocniły mu mięśnie ramion i dłoni. Jego uchwyt był mocny jak z żelaza. Następnego dnia Andy obudził się podekscytowany. Była słoneczna pogoda i Virginia obiecała zabrać go późnym popołudniem na strzelnicę, aby jeszcze trochę z nim poćwiczyć. Poza tym poniedziałki miał wolne. Zupełnie nie wiedział, co robić do popołudnia i jak sprawić, aby godziny płynęły szybciej. Zwykle poświęcał swój wolny czas na pracę.
Trawa była ciężka od rosy, gdy wymknął się z domu o wpół do ósmej. Z rakietą tenisową i siatką pełną piłek poszedł najpierw na bieżnię. Tam przebiegł sześć okrążeń, robiąc skłony i przysiady, aby uzyskać odpowiedni poziom endorfiny. Gdy skończył, trawa była już sucha i ciepła. Leżał w niej tak długo, aż krew w jego żyłach przestała się burzyć. Wsłuchiwał się w brzęczenie owadów w koniczynie i wdychał słodkogorzki zapach wegetującej roślinności i dzikiego czosnku. Gdy zbiegał ze wzgórza w stronę kortów tenisowych, jego spodenki gimnastyczne i koszulka były mokre od potu.
Na kortach kobiety grały w debla, więc Brazil grzecznie przebiegł za nimi, wybierając dla siebie możliwie odległe miejsce, aby nikomu nie przeszkadzać. Zamierzał odbić co najmniej sto piłek. Serwował najpierw po jednej stronie kortu, potem po drugiej, za każdym razem zbierając piłki do siatki. Był trochę zdenerwowany. Tenis to bezwzględny sport i od razu można poznać różnicę, jeśli nie ćwiczyło się tyle, ile trzeba. Czuł, że stracił nieco ze swojej zwykłej precyzji, i wiedział, co to oznacza. Jeśli znowu nie zacznie regularnie ćwiczyć, szlag trafi jedną z tych umiejętności, w których zawsze był świetny. Cholera. Kobiety na korcie numer jeden zauważyły, że grają gorzej, i cały czas z zawiścią obserwowały młodego mężczyznę na korcie numer cztery, który uderzał w piłki tak mocno, że wydawały dźwięki podobne do piłek baseballowych odbijanych kijem.
Komendant Judy Hammer także miała problemy z koncentracją. Przewodniczyła spotkaniu kierownictwa, które odbywało się w jej prywatnej sali konferencyjnej na trzecim piętrze. Okna wychodziły na Davidson i Trade, widziała przez nie także budynek potężnego US-Bank Corporate Center, zwieńczony idiotycznie wyglądającą, aluminiową koroną, która dziwnie przypominała fryzurę dzikusa z kością w nosie. Tego dnia dokładnie o ósmej rano, gdy Judy niosła na biurko swój pierwszy poranny kubek kawy, wezwał ją do siebie dyrektor tego sześćdziesięciopiętrowego kolosa.
Solomon Cahoon był Żydem i jego matka najwyraźniej inspirowała się Starym Testamentem przy wyborze imienia dla swego pierworodnego męskiego potomka. Jej syn mógł być królem, który podejmował mądre decyzje, na przykład takie, jak ta w piątek, kiedy przekazał szefowej policji polecenie, aby zwołała konferencję prasową w celu poinformowania obywateli, że seryjne morderstwa mają podłoże homoseksualne i nie stanowią zagrożenia dla normalnych mężczyzn, odwiedzających w sprawach służbowych miasto. A także o tym, że w kościele baptystów Northside odbędzie się msza za rodziny ofiar i dusze zamordowanych. Poza tym policja bada wszelkie poszlaki.
– Tylko, żeby omówić sprawy – zapewnił komendantkę przez telefon Cahoon.
Judy i jej sześcioro zastępców, razem z ludźmi ze strategicznego planowania i analizy kryminalistycznej, omawiali najnowsze rozporządzenie przekazane z góry. Wren Dozier, zastępca komendantki do spraw administracyjnych, był wyjątkowo rozdrażniony. Miał czterdzieści lat, delikatne rysy twarzy i łagodnie wykrojone usta. Mieszkał samotnie w okolicy Fourth Ward, gdzie także wynajmowali mieszkania Tommy Axel i jego koledzy. Dozier wiedział, że nigdy nie awansuje powyżej kapitana. Wtedy do miasta przyjechała Judy Hammer, która nagradzała ludzi za dobrą pracę. Dałby się za nią pokroić.
– Co za cholerna bzdura – powiedział Wren, powoli i z wściekłością obracając swój kubek z kawą na blacie stołu. – Jak to wygląda z drugiej strony, ha? – Spojrzał na twarze zebranych. – Co z żonami i dziećmi ofiar? Mają pozostać w przekonaniu, że ich ojcowie i mężowie zapłacili za swoje homoseksualne skłonności, którym chcieli się oddać podczas przypadkowego spotkania na ulicy jakiegoś miasta?
– Nie ma dowodów, aby rozpowszechniać takie hipotezy – dodała Virginia West, która także nie popierała owego pomysłu. – Nie można im tego powiedzieć. – Patrzyła badawczo na szefową.
Judy Hammer i Cahoon mogli nie dojść do porozumienia, a wtedy Sol, komendantka doskonale to wiedziała, miałby powód, aby ją zwolnić. To i tak tylko kwestia czasu, takie rzeczy już się zdarzały. Przy obsadzie stanowiska, które piastowała, przede wszystkim chodziło o politykę. Miasto miało nowego burmistrza, a ten z całą pewnością wolał zatrudnić jako szefa policji kogoś ze swoich kręgów. To właśnie przytrafiło jej się w Atlancie i mogło się także zdarzyć w Chicago, jeśli sama by nie zrezygnowała. Naprawdę, nie chciałaby przeżyć kolejnego takiego doświadczenia. Następne miasta byłyby już tylko mniejsze, aż pewnego dnia skończyłaby dokładnie tam, gdzie zaczynała, w pogrążonym w zastoju ekonomicznym miasteczku Little Rock.
– Oczywiście, nie spotkam się z dziennikarzami, aby mówić im takie rzeczy – zapewniła Judy Hammer. – Nie zrobię tego.
– No tak, ale można poinformować opinię publiczną, że mamy pewne poszlaki dotyczące tych przypadków – odezwał się oficer informacyjny.
– Jakie poszlaki? – zapytała Virginia która kierowała działem dochodzeniowym i pierwsza powinna o tym wiedzieć.
– Jeśli coś będziemy mieli, z pewnością pójdziemy tym tropem – odrzekła Judy Hammer. – O to właśnie chodzi.
– Tego też nie możesz powiedzieć – uprzedzał ją oficer informacyjny. – Musimy sobie darować wszystkie „jeśli trafimy na cokolwiek”…
Komendantka przerwała mu niecierpliwie.
– Oczywiście, oczywiście. To się rozumie samo przez się. Nie chodziło mi dosłownie o to. Ale dość już na ten temat. Idźmy dalej. Oświadczenie dla prasy. – Spojrzała na oficera informacyjnego zza szkieł okularów. – Chcę mieć to na biurku do wpół do jedenastej, a do gazet puścimy to wczesnym popołudniem, aby zdążyli opublikować w jutrzejszym wydaniu. Zobaczę, czy uda mi się dojść do porozumienia z Cahoonem i wybić mu z głowy tamte bzdury.
Sekretarka Judy Hammer i jej asystentka niemal przez cały dzień wydzwaniały do pracowników Cahoona. Wreszcie udało się zaaranżować spotkanie na późne popołudnie, mniej więcej między kwadrans po czwartej a piątą, w zależności od tego, kiedy pojawi się jakaś przerwa w napiętym do granic możliwości planie spotkań dyrektora. Pani Hammer nie miała innego wyjścia, tylko pojawić się w jego biurze o wyznaczonej porze i czekać.