Выбрать главу

O czwartej wyszła z budynku policji i udała się spacerem przez centrum miasta. Zachwyciła się pięknym popołudniem, bo dopiero teraz miała szansę to zauważyć. Minęła Trade, Tyron i po kilku minutach znalazła się przed siedzibą zarządu korporacji, gdzie płonął wieczny znicz i stały kamienne posągi. Jej obcasy stukały po marmurze, którym był wyłożony olbrzymi hol, gdy przechodziła obok okazałej, drewnianej boazerii i słynnych fresków przedstawiających filozofię Shingon: chaos, twórczość, czynienie i budowanie. Kiwnęła głową do jednego ze strażników, który także się jej ukłonił, uchylając czapkę. Bardzo lubił panią komendant i uważał, że chodzi jak ktoś, kto doskonale wie, czego chce; poza tym była miła i nigdy nikim nie pogardzała, czy to był policjant czy ktoś inny.

Judy weszła do zatłoczonej windy i jako ostatnia wysiadła na samym szczycie korony, którą tworzyły aluminiowe rury. Dość często odwiedzała Cahoona. Przynajmniej raz w miesiącu wzywał ją do swojego gabinetu z mahoniu i szkła, z którego roztaczał się widok na całe miasto. Podobnie jak w Hampton Court Palace, goście musieli przejść przez wiele zewnętrznych poziomów i dziedzińców, aby dostać się do króla. Jeśli jakiś szaleniec uzbrojony w pistolet zamierzałby spełnić swój zamiar, zanim dotarłby do samego tronu, wiele sekretarek i asystentek mogłoby stracić życie, ale Cahoon, co jest wysoce prawdopodobne, nie usłyszałby najmniejszego hałasu.

Po przejściu przez kilka biur Judy Hammer znalazła się wreszcie w sekretariacie bezpośrednio sąsiadującym z gabinetem Cahoona. Pracowała w nim pani Mullis-Mundi, zwana także M &M przez tych, którzy jej nie lubili, a byli to w zasadzie wszyscy. Porównywano ją do cukierka, ale z orzechami. Rozpuszczała się w ustach, łatwo jednak można było złamać na niej ząb. Judy doprawdy nie rozumiała, jaki był pożytek z tej pewnej siebie młodej osóbki, która po wyjściu za mąż zatrzymała swoje nazwisko i dodała do niego to po mężu, Joe Mundim. Pani Mullis-Mundi była typem bulimiczki, miała silikonowe implanty w piersiach i długie, farbowane blond włosy. Kupowała ubrania Annę Klein, rozmiar cztery, i używała perfum Escada. Codziennie ćwiczyła w Gold’s Gym. Nigdy nie nosiła spodni i tylko patrzeć, jak oskarży kogoś o molestowanie seksualne.

– Judy, miło cię widzieć. – Osobista sekretarka wstała i wyciągnęła do niej radośnie rękę. – Zaraz sprawdzę, co on robi.

Pół godziny później Hammer wciąż siedziała na miękkiej, skórzanej kanapie w kolorze kości słoniowej. Przeglądała statystyki, notatki i setki spraw, które czekały w jej teczce na decyzje. Pani Mullis-Mundi nie odchodziła od telefonu i wcale nie wydawała się tym zmęczona. Zdjęła jeden kolczyk, potem następny, wreszcie przełożyła słuchawkę do drugiej, mniej zmęczonej ręki, jakby chciała podkreślić bolesne strony zajęcia sekretarki. Często patrzyła na swój duży, odporny na zadrapania zegarek marki Rado i wzdychała, potrząsając fryzurą. Miała olbrzymią ochotę zapalić jednego ze swoich cienkich, mentolowych papierosów, na którym wokół filtra znajdowała się kwiatowa otoczka.

Cahoon zdecydował się przyjąć komendantkę dokładnie po godzinie i trzynastu minutach. Jego dzień jak zwykle był długi, obfitował w zbyt wiele spraw, co kazało mu mniemać, że wszyscy chcą rozmawiać tylko z nim. Prawda jednak była taka, że wcale się nie śpieszył, aby poprosić Judy Hammer do siebie, niezależnie od tego, że to właśnie on nalegał na spotkanie. Miała przykre, buntownicze usposobienie, nigdy nie odstępowała od swoich poglądów, a poza tym od pierwszego spotkania traktowała go jak złego psa. W związku z tym, za każdym razem, gdy musiał coś z nią załatwić, stawał się nieomylny i konsekwentny. W taki dzień posłałby ją z powrotem na ulicę i zatrudnił na jej miejsce jakiegoś operatywnego mężczyznę, który nosiłby w teczce „Wall Street Journal” i browning Hi-Power. Cahoon tak właśnie wyobrażał sobie nowego komendanta: jako kogoś, kto znał rynek, potrafił strzelać tak, aby zabić, i okazywał choć trochę szacunku władzom miasta.

Pierwszą myślą, która przychodziła Hammer do głowy za każdym razem, gdy spotykała się z władcą tego miasta, było, że ten człowiek zbił fortunę na kurzej farmie i przypisał swoją historię komuś innemu, o innym nazwisku. Niemal wierzyła, że tą drugą osobą był Frank Purdue. Solomon Cahoon zbił miliony na tłustych piersiach i udkach. Został bogaczem dzięki patelniom, tłustym, pieczonym kurczakom i małym termometrom, które wskazują dokładnie czas, gdy pieczyste jest gotowe. To jasne, Cahoon wykorzystał te doświadczenia i efekty w bankowości. Był dość inteligentny, aby zdawać sobie sprawę, że jego przeszłość może stwarzać problem wiarygodności dla kogoś, kto zabezpiecza hipotekę przez US-Bank, jeśli ta osoba widziała dyrektora śmiejącego się do kawałków kurczaków w Harris-Teeter. Judy nie winiłaby go za stworzenie sobie alter ego, jednego lub nawet dwóch, jeśli naprawdę tak robił.

Jego biurko wykonano z klonowego drewna i choć niezbyt stare, wyglądało wspaniale i było dużo droższe od tego z okleiny, które miasto zafundowało szefowej policji. Cahoon kręcił się w skórzanym fotelu z zielonej, angielskiej skóry, przybitej mosiężnymi, ozdobnymi ćwiekami, i rozmawiał przez telefon, patrząc gdzieś poza szklaną ścianę i aluminiowe rury. Judy usiadła naprzeciw niego i znowu czekała. Właściwie wcale jej to nie przeszkadzało, gdyż z łatwością potrafiła przenieść się myślami gdzie indziej. Rozwiązywała w tym czasie różne problemy, podejmowała decyzje, układała w myślach listę rzeczy, które należałoby zbadać, i zastanawiała się, co powinno być na obiad i kto miałby go ugotować.

Cahoon zawsze wydawał jej się nagi od szyi w górę. Miał srebrzystosiwe włosy, ostrzyżone tak, że układały się na głowie jak korona. Krótko obcięte, rosły w górę i odstawały. Był zapalonym żeglarzem, dzięki czemu zawsze miał ogorzałą cerę i dużo zmarszczek na twarzy, rozpierała go energia i znakomicie wyglądał w czarnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i jedwabnym krawacie od Fendiego w złote i purpurowe zegarki.

– Witaj, Sol – pozdrowiła go uprzejmie, gdy wreszcie odłożył słuchawkę.

– Judy, bardzo ci dziękuję, że przyszłaś – odpowiedział swoim miękkim głosem z południowym akcentem. – Więc co zrobimy z tym gejowskim pogromem, zabójstwami pedziów? Tymi lachociągami zakażającymi nasze miasto? Domyślasz się, jaki fałszywy obraz Charlotte mają te wszystkie korporacje i firmy, które zastanawiają się nad zainwestowaniem tu pieniędzy? Że nie wspomnę już o wpływie na lokalny biznes.

– Lachociągi? – powoli powtórzyła. – Zakażające?

– Tak, madame. – Pokiwał głową. – Chcesz się napić wody mineralnej lub czegoś innego?

Podziękowała i pokręciła głową, uważnie ważąc słowa.

– Gejowski pogrom. Zabójstwa pedziów. Skąd to wziąłeś?

Nie żyła na tej samej planecie co on i to był jej wybór.

– Ależ, daj spokój. – Pochylił się do przodu, opierając łokcie na swoim kosztownym biurku. – Wszyscy wiemy, o co tu chodzi. Jacyś faceci przyjeżdżają do naszego miasta. Czują się swobodnie, oddają się swojemu zboczeniu, wydaje im się, że nikt ich nie przechytrzy. Ale anioł śmierci pokarał tych zboków. – Pokiwał głową z namaszczeniem. – Prawda, sprawiedliwość i poczucie godności. Bóg spuścił na dół swoją nogę.

– Synonimy – powiedziała.

– Hmm? – Cahoon zmarszczył brwi.

– To wszystko synonimy? – zapytała. – Prawda. Sprawiedliwość. Poczucie godności. Bóg spuścił swoją nogę na dół.