– Wejdź do samochodu – poleciła Brazilowi.
– Ani myślę – zaprotestował, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy napastnik szedł w ich stronę z ponurym grymasem na zakrwawionej twarzy.
Był mniej więcej dwa metry od wozu, gdy Virginia ruszyła mu na spotkanie. Bubba zdziwił się, nie oczekiwał bowiem ataku ze strony tej filigranowej policjantki. Wysunął przed siebie ostrzegawczo żelastwo od opon, a następnie uniósł lewarek w górę, patrząc znacząco na elegancką, przednią szybę białego forda.
– Hej! – rozległ się od strony strzelnicy głos Weasela, właściciela. – Bubba, co ty masz zamiar zrobić, człowieku!
Nagle powietrze przeszył świst stalowego pręta blisko metrowej długości. Wysunął się z zaokrąglonej rączki, którą Virginia skierowała w stronę Bubby. Rysowała w powietrzu zamaszyste kółka zupełnie jak szermierz.
– Odłóż to na ziemię i odejdź – rozkazała napastnikowi policyjnym tonem.
– Pieprz się! – Bubba zdecydowanie stracił już cierpliwość, ponieważ puściły mu nerwy. Widział taką broń na pokazach i wiedział, jak działa.
– Bubba! Daj spokój, natychmiast! – zawołał Weasel, który prowadził czysty interes.
Brazil zauważył, że właściciel jest zdenerwowany, ale nie podszedł nawet o krok do rozwścieczonego mężczyzny. Andy kręcił się niecierpliwie, zastanawiając się, co zrobić. Wolał jednak nie wchodzić Virginii w drogę. Gdyby tylko miał amunicję! Mógłby strzelić w ten lewarek lub w coś innego, dla odwrócenia uwagi. Porucznik West rozegrała to jednak po swojemu. Bubba znowu zaczął wymachiwać żelazem, tym razem zdecydowany przywalić nim w samochód. Zresztą jego żądza zemsty nie była najważniejsza. Musiał to zrobić, zwłaszcza teraz, gdy obok Weasela zgromadził się spory tłumek gapiów. Jeśli Bubba nie pomści swojego zranionego nosa, wszyscy w regionie Charlotte-Mecklenburg będą o tym wiedzieć.
Porucznik West zdzieliła napastnika prętem w nadgarstek. Zawył z bólu, a lewarek upadł na parking. I to był koniec awantury.
– Dlaczego go nie aresztowałaś? – zapytał Andy nieco później, gdy przejeżdżali obok Latta Park w Dilwoth, gdzie mieszkała.
– Nie było potrzeby – wyjaśniła, zaciągając się papierosem. – W końcu nie zrobił mi krzywdy ani nie zniszczył samochodu.
– A co będzie, jeśli nas oskarży o napaść? – Przyszła mu nagle do głowy absurdalna myśl.
Zaśmiała się, jakby jej towarzysz zupełnie nie znał życia.
– Nie sądzę. – Skręciła na podjazd przed swoim domem. – Byłby ostatnim głupcem, gdyby chciał się pochwalić przed światem, że został pobity przez kobietę i dzieciaka.
– Nie jestem dzieciakiem! – zaprotestował Andy.
Jej dom był taki, jak go zapamiętał z czasu pierwszej wizyty, a płotu więcej nie przybyło. Brazil, nie pytając o nic, poszedł za nią przez podwórko do małego warsztatu, gdzie znajdował się stół z przymocowaną piłą i spora kolekcja narzędzi, porządnie poukładanych na półkach. Andy odniósł wrażenie, że Virginia robiła tu domki dla ptaków, szafki, nawet meble. Sam wykonywał wystarczająco dużo najróżniejszych prac przy domu, aby docenić niecodzienne umiejętności swej preceptorki.
– To dopiero – powiedział, rozglądając się wokół.
– Co takiego? – Zamknęła drzwi i włączyła radio.
– Co cię skłoniło, aby się tego wszystkiego nauczyć?
– Konieczność przeżycia – powiedziała, schylając się do małej lodówki.
Butelki zabrzęczały, gdy wyjmowała piwo.
Brazil właściwie nie lubił piwa, ale czasami pił. Miało smak zgnilizny, dostawał po nim głupawki i robił się śpiący. Ale wolałby umrzeć, niż przyznać się do tego.
– Dzięki – powiedział, otwierając butelkę i wyrzucając kapsel do kosza.
– Gdy zaczynałam, nie stać mnie było na fachowców do pomocy przy pracach domowych. Więc nauczyłam się paru rzeczy sama. – Otworzyła solidnie wyglądającą skrzynkę i wyjęła z niej pistolety. – Poza tym, jak wiesz, wychowywałam się na farmie. Wszystkiego nauczyłam się od mojego ojca i wynajmowanych ludzi.
– A czego nauczyłaś się od mamy?
Rozkładała na części pistolety z taką wprawą, że mogłaby to robić przez sen.
– Czego? – Spojrzała na niego znad stołu.
– No wiesz, chodzi mi o prace domowe. Gotowanie, sprzątanie, wychowywanie dzieci.
Uśmiechnęła się i otworzyła pudełko z przyborami do czyszczenia broni.
– Czy gotuję i sprzątam dla siebie? A czy widzisz tu gdzieś żonę? – Wręczyła mu wycior i szmatki.
Pociągnął z butelki duży łyk piwa i szybko je przełknął, jak zwykle. Poczuł się bardziej pewny siebie i starał się nie zwracać uwagi na to, jak ślicznie Virginia wyglądała w szarej podkoszulce i dżinsach.
– Ja przez całe życie babram się w takich gównach, a przecież także nie jestem żoną – powiedział.
– Co ty wiesz! – rzuciła, wkładając wycior do brązowej buteleczki z rozpuszczalnikiem.
– Nic. – Powiedział to wyzywającym tonem.
– Nie pokazuj mi tu swoich humorów, dobrze? – rzuciła Virginia, której nie chciało się bawić w żadne gierki, bo czuła się na to za stara.
Andy nałożył wacik na wycior i zanurzył go w płynie Hoppes. Kochał ten zapach i nie miał zamiaru z niczego jej się zwierzać. Jednak piwo miało swój własny język.
– Pogadajmy jeszcze o tym żoninym gównie – naciskała go.
– Co chcesz, abym ci powiedział? – zapytał Brazil, mężczyzna.
– Wytłumacz mi, co to znaczy – chciała wiedzieć.
– Co do teorii – zaczął czyścić lufę trzydziestkiósemki – nie jestem całkiem pewien. Może ma to coś wspólnego z rolami, systemem kastowym, porządkiem dziobania, hierarchią, ekosystemem…
– Ekosystemem? – Zmarszczyła brwi, pryskając preparatem Gunk Off w lufę pistoletu i na inne jego części.
– Chodzi o to – wyjaśniał dalej – że bycie żoną nie ma nic wspólnego z tym, co robisz, ale z tym, co ktoś o tobie myśli. Tak jak ja robię teraz to, co chcesz, abym zrobił, ale to nie znaczy, że jestem niewolnikiem.
– Nie sądzisz, że tutaj rolę są trochę odwrócone? Kto komu daje instrukcje, jak strzelać? – Zaczęła czyścić lufę szczoteczką do zębów. – Robisz to, co chcesz. A ja robię to, co ty chcesz. Po nic, tak sobie. I kto jest niewolnikiem? – Prysnęła sprayem i podała mu puszkę.
Brazil sięgnął po piwo. Co do piwa, wiedział jedno: im jest cieplejsze, tym gorsze w smaku.
– Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia dorośniesz i ożenisz się – powiedziała. – Czego będziesz oczekiwał od swojej żony?
– Partnerstwa. – Wrzucił butelkę do kosza. – Nie chcę mieć służącej. Nie potrzebuję nikogo, kto miałby się o mnie troszczyć, sprzątać po mnie i gotować. – Przyniósł jeszcze dwa piwa, otworzył je i jedną butelkę postawił na stole. – Uważasz, że któregoś dnia będę zbyt zajęty, aby samemu zajmować się tym gównem? To zatrudnię gosposię. Lecz nie zamierzam się z nią żenić – dodał takim tonem, jakby małżeństwo było najdziwniejszym wynalazkiem, jaki to społeczeństwo kiedykolwiek wymyśliło.
– Aha.
Wzięła do ręki lufę trzydziestkiósemki, sprawdzając, jak jest wyczyszczona. To mówi facet, pomyślała. Różnica była tylko taka, że ten akurat potrafił posługiwać się słowem lepiej niż inni. Nie wierzyła mu ani trochę.
– W środku powinna wyglądać jak lustro. – Położyła przed nim na stole lufę. – Czyść, ale tak, aby nie zadrapać.
Wziął do ręki lufę, a potem piwo.
– Wiesz co, ludzie powinni się żenić czy wychodzić za mąż, mieszkać razem i tak dalej, robić te wszystkie rzeczy – mówił, zanurzając szczoteczkę w rozpuszczalniku i zabierając się do czyszczenia. – Ale nie powinno być żadnych ról. Sprawy muszą się układać praktycznie, a ludzie powinni sobie nawzajem pomagać jak przyjaciele. Jeden jest w tym słaby, lecz dobry w czymś innym, więc powinni wykorzystywać swoje zdolności, razem gotować, grać w tenisa, łowić ryby. Spacerować po plaży. Długo w nocy rozmawiać. Nie być egoistami i troszczyć się o siebie.