Выбрать главу

Chwilę potem przyjechała porucznik West. Na jej widok policjanci cofnęli się, ustępując z drogi. Od razu zauważyła, że Andy swoim zwyczajem gorączkowo robił notatki. Był wyraźnie wstrząśnięty, widząc, jak Raines i inni sanitariusze wynoszą z mercedesa kolejne zwłoki i pakują do plastikowego worka. Ratownicy ułożyli ciało ofiary obok trzech innych na chodniku, poplamionym olejem i krwią. Virginia oglądała rozbity wóz patrolowy z Charlotte, na drzwiach którego widać było emblemat z gniazdem szerszeni. Po chwili jej uwagę zwrócił stojący w pobliżu inny radiowóz. Z tyłu siedziała policjantka Michelle Johnson, trzymając przy poranionej twarzy zakrwawioną chusteczkę. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Virginia podeszłą do wozu, otworzyła tylne drzwi i usiadła obok będącej w szoku policjantki.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, obejmując ramieniem młodą kobietę, która nie mogła pojąć, co się stało. – Zawieziemy cię do szpitala.

– Nie! Nie! – krzyknęła Michelle, zakrywając głowę rękami, jakby samolot spadał w dół. – Nie widziałam go, aż do chwili gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie. Ja miałam zielone światło. Odpowiadałam przez radio dziesięć-trzydzieścitrzy, ale miałam zielone światło. Przysięgam. Och, Boże. Nie, nie. Błagam, błagam, błagam.

Brazil też podszedł do radiowozu i usłyszał, co mówiła młoda policjantka. Przez szyby widział, jak Virginia uspokajała Michelle Johnson, która kilkanaście minut wcześniej staranowała tamten samochód i zabiła wszystkich pasażerów. Virginia spojrzała na Andy’ego, a ich oczy na moment się spotkały. Długopis, który trzymał w ręku, zawisł w powietrzu. Chciał robić dalsze notatki, lecz doskonale wiedział, że nie mógłby zamieścić tego w swoim artykule. Zrezygnowany, opuścił ręce i wolnym krokiem oddalił się od radiowozu, czując, że nie jest już tym samym dziennikarzem i człowiekiem, jakim był jeszcze przed chwilą.

Wrócił do redakcji i wolno podszedł do swojego biurka. Był zgaszony i osowiały. Odsunął krzesło, wpisał do komputera hasło i zaczął przeglądać pliki. Betty Cutler, redaktorka nocnego wydania, wyglądała jak stara wrona. Krążyła po pokoju, czekając na Brazila, i gdy tylko go zauważyła, rzuciła się nań jak drapieżnik. Gdy mówiła, miała nieznośny zwyczaj pociągania nosem. Andy zastanawiał się nawet, czy nie był to przypadkiem efekt problemów kokainowych.

– Musimy to oddać w ciągu czterdziestu pięciu minut – oświadczyła. – Co mówiła policjantka?

Brazil zaczął spisywać informacje z notesu.

– Jaka policjantka? – zapytał, chociaż doskonale wiedział, o kogo pyta Betty Cutler.

– Chryste Panie, policjantka, która właśnie wyprawiła na tamten świat całą pięcioosobową rodzinę. – Pociągnęła nosem, ukazując dolne zęby.

– Nie rozmawiałem z nią.

Redaktorka nocnego wydania nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Jej oczy żarzyły się, jakby zamierzała prześwidrować go nimi na wylot.

– Do cholery, co to znaczy, że z nią nie rozmawiałeś, Brazil? – Podniosła głos tak, że wszyscy usłyszeli. – Przecież tam byłeś!

– Trzymali ją w radiowozie – powiedział, kartkując notes.

– Więc trzeba było zapukać w okno – beształa go głośno Betty. – Otworzyć drzwi i zrobić to, co należało.

Andy przestał pisać i spojrzał na kobietę, która naprawdę działała na niego przygnębiająco. Nie interesowało go nawet, czy zdawała sobie z tego sprawę.

– Może jednak ty powinnaś to zrobić – powiedział.

Gdy następnego dnia o szóstej rano na podłodze werandy wylądowała poranna gazeta, Andy był już na nogach. Zdążył nawet przebiec pięć okrążeń bieżni. Wziął też prysznic i ubrał się w policyjny mundur. Otworzył drzwi, podniósł gazetę i ściągnął gumkę z rulonu, chcąc jak najprędzej zobaczyć swój tekst. Szybko przeszedł przez ponuro wyglądający pokój i zagraconą, brudną kuchnię, gdzie przy nakrytym ceratą stole siedziała jego matka i w trzęsących się rękach trzymała kubek z kawą. Paliła papierosa i tylko chwilami miała kontakt z rzeczywistością. Brazil rzucił gazetę na stół. Na pierwszej stronie wielkimi literami krzyczał tytuł: „W policyjnej kraksie ginie pięcioosobowa rodzina”. Na dużej, kolorowej fotografii widać było zbite szyby, poskręcane fragmenty karoserii i policjantkę Michelle Johnson płaczącą w radiowozie.

– Nie mogę w to uwierzyć! – zawołał Brazil. – Spójrz! Ten cholerny nagłówek sugeruje, że to wina policjantki, chociaż nikt jeszcze nie wie, jaka była przyczyna wypadku!

Matka nie wykazywała najmniejszego zainteresowania sprawą. Powoli wstała z krzesła, kierując się w stronę drzwi prowadzących na ganek z tyłu domu. Jej syn przyglądał się z obawą, gdy niepewnym krokiem podeszła do ściany, by zdjąć z wieszaka klucze.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Do sklepu. – Zaczęła szukać czegoś w starej, zniszczonej torbie.

– Byłem tam wczoraj.

– Skończyły mi się papierosy. – Otworzyła portmonetkę i zmarszczyła brwi.

– Kupiłem ci cały karton, mamo.

Popatrzył na nią z niepokojem.

Doskonale wiedział, co matka chciała kupić, i ogarnęło go dobrze znane uczucie klęski. Westchnął ze złością, widząc, jak matka przelicza pieniądze.

– Możesz mi dać dziesięć dolarów?

– Nie będę ci kupował alkoholu – oświadczył. Zatrzymała się przy drzwiach, spoglądając na swojego jedynego syna, którego nie umiała kochać.

– Dokąd się wybierasz? – zapytała z okrutnym grymasem, który nadawał jej twarzy nieprzyjemny i obcy wyraz. – Na bal przebierańców?

– Na paradę – odpowiedział ze złością. – Będę kierował ruchem.

– Srada parada – zadrwiła. – Nie jesteś policjantem i nigdy nie będziesz. Tak ci spieszno, żeby dać się zabić? – Na moment ogarnął ją smutek. – Chcesz, bym została sama? – Trzasnęła drzwiami i wyszła.

Później wcale nie było lepiej. Andy piętnaście minut przebijał się przez zatłoczony, wielokondygnacyjny parking policyjny i w końcu zostawił swoje BMW na miejscu dla prasy, chociaż w zasadzie nie przyjechał tam w sprawach gazety. Dzień był piękny, ale Brazil nie miał ochoty spotykać ludzi, udał się więc do departamentu policji tunelem, łączącym parking z budynkiem. Po każdym spięciu z matką napełniał go wewnętrzny spokój. Chciał być wtedy sam. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać.

W dziale kontroli wyposażenia otrzymał krótkofalówkę i kluczyki do nieoznakowanego auta, którym miał jeździć podczas dorocznej Parady Wolności w sektorze Charlie Two, między Tryon a Independence Boulevard. Była to skromna impreza, sponsorowana przez lokalnych Shrinersów, którzy brali w niej udział na skuterach, wystrojeni w swoje kapelusze z kitkami. Brazil nie mógł dostać gorszego samochodu. Ford crown victoria był stary, z porysowaną karoserią i miał na liczniku sto siedemdziesiąt tysięcy kilometrów. Połączenie radiowe w każdej chwili mogło się urwać, zakładając oczywiście, że ten cholerny grat w ogóle ruszy, co wcale nie było pewne.

Brazil po raz kolejny włożył kluczyk do stacyjki i przycisnął pedał gazu tak mocno, jakby chciał wywrócić ten stary silnik na drugą stronę. Akumulator dostarczał tylko tyle prądu, aby uruchomić skaner i radio, ale na więcej już nie starczało. W końcu samochód rozpaczliwie zakwilił. Brazil się wściekł.

– Cholera.

Walnął w kierownicę, uderzając niechcący w klakson. Stojący niedaleko gliniarze odwrócili się zdziwieni.