Выбрать главу

Serce waliło mu jak młotem, gdy wreszcie się zatrzymał i wyłączył światła. Do głowy przychodziły mu różne dziwne myśli i podejrzenia. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby ten policjant go tu znalazł. Czy zatrzymałby go za ucieczkę, zaaresztował? Czy pojawiłby się tu z innymi gliniarzami, aby dać mu wycisk w miejscu takim jak to, ciemnym i opuszczonym, gdzie nie przechodzi żaden obywatel z kamerą wideo? Domysły przerwał nagle alarm antywłamaniowy, który zawył niespodziewanie jak syrena, zakłócając ciszę. W pierwszej chwili Andy pomyślał, że ma to jakiś związek z jego ucieczką, ale zaraz potem zauważył, jak tylne drzwi jakiegoś sklepu otworzyły się z hukiem i uderzyły o ścianę. Wybiegli z nich dwaj młodzi ludzie, obładowani sprzętem elektronicznym, który ukradli właśnie w Radio Shack.

– Dziewięćset jedenaście! – krzyknął Brazil do mikrofonu, łączącego go z redakcją.

Dopiero po chwili zorientował się, z kim się połączył.

– Co się stało? – odezwał się głos redaktora.

Brazil włączył światła w samochodzie i ruszył w pościg. Złodzieje byli w kłopocie, musieli uciekać, z trudem dźwigając swoje łupy. Najpierw upuścili mniejsze pudełka, walkmany, przenośne odtwarzacze płyt kompaktowych i modemy komputerowe. Andy miał wrażenie, że tych dwóch uparło się taszczyć miniaturowe telewizory aż do samego końca. Jeszcze raz połączył się przez radio z redakcją. Tym razem polecił redaktorowi zadzwonić pod numer dziewięćset jedenaście i położyć słuchawkę przy odbiorniku radiowym, aby dyżurny słyszał, co mówił Brazil.

– Kradzież z włamaniem w toku. – Wyrzucał z siebie słowa z szybkością pistoletu maszynowego, cały czas kontynuując pościg. – Southpark Mail. Dwaj młodzi mężczyźni uciekają na wschód Faindew Road. Gonię ich. Poślijcie kogoś na zaplecze sklepu Radio Shack, aby pozbierał to, co zgubili, zanim zrobi to ktoś inny.

Złodzieje przebiegli przez parking i zniknęli w ciemnej uliczce. Brazil podawał przez radio pozycje, depcząc im po piętach jak owczarek collie, pilnujący stada owiec. Żaden z tych chłopców nie mógł jeszcze legalnie kupić piwa, obaj palili trawkę, kradli, kłamali i odsiadywali różne wyroki, odkąd tylko odrośli od ziemi. Obaj byli w kiepskiej formie. Skakać i wygłupiać się z kolegami na rogu ulicy to jedno, ale biec co sił między domami to zupełnie coś innego. Devon czuł, że zaraz pękną mu płuca. Pot zalewał mu oczy. Nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa i o ile nie miał omamów wzrokowych, widział pulsujące czerwononiebieskie światła swojego dzieciństwa, które zbliżały się jak statki UFO ze wszystkich kątów galaktyki.

– Człowieku! – wychrypiał Devon. – Zostawmy to! Uciekajmy!

– Uciekamy, facet!

Jeśli chodzi o Ro, którego imię było skrótem od czegoś, czego nikt nie pamiętał, za nic w świecie nie oddałby tego, co już trzymał w ramionach. Z samego telewizora miałby za co żyć przez tydzień, no chyba że zamieniłby go na nowy pistolet, tym razem na taki z kaburą. Wykonany z nierdzewnej stali rewolwer typu Smith & Wesson o lufie długości dziesięciu centymetrów, który miał zatknięty z tyłu za szerokie spodnie, mógł lada chwila wypaść. Ro czuł to, a pot zalewający mu oczy mącił ostrość widzenia. Wokół rozbrzmiewały głośno policyjne syreny.

– Cholera – zaklął.

Rewolwer zsunął się do spodni i powoli przemieszczał się w dół. Boże, Ro miał nadzieję, że nie postrzeli się w intymne miejsce. Nie przeżyłby tego. Broń prześlizgnęła się przez nogawki obszernych bokserek i zjeżdżała w dół wzdłuż jego uda, kolana, aby w końcu wysunąć się tuż nad skórzanym butem marki Fila. Usiłował się jej pozbyć, potrząsając nogą. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę, że ścigała ich połowa departamentu policji w Charlotte i jakiś szalony biały facet w BMW, który go o mały włos nie przejechał. Rewolwer z brzękiem wypadł na chodnik i w tym samym momencie krąg białych samochodów z pulsującymi światłami zamknął im drogę ucieczki. Dwaj złodzieje po prostu stanęli w miejscu jak wryci.

– Cholera – powtórzył Ro.

Gwoli sprawiedliwości, nagrodą dla Brazila za jego istotny wkład w pracę policji miejskiej powinna być satysfakcja z zaskoczenia włamywaczy i ścigania ich aż do chwili, gdy pojawiły się policyjne radiowozy. Okazało się jednak, że nie miał do tego prawa. Tej nocy pracował dla redakcji i nie potrafił przekonywająco wytłumaczyć, czemu parkował w ciemnej uliczce za sklepem Radio Shack, w czasie gdy dokonano włamania. Policjantka Weed ciągle do tego wracała, przesłuchując Brazila na przednim siedzeniu radiowozu.

– A więc wyjaśnijmy to raz jeszcze – powiedziała. – Dlaczego siedział pan tam z tyłu, ze zgaszonymi światłami?

– Wydawało mi się, że jestem śledzony – po raz kolejny cierpliwie tłumaczył jej Brazil.

Policjantka przyglądała mu się i nie miała zielonego pojęcia, co z nim zrobić. Wiedziała tylko, że dziennikarz kłamał. Oni wszyscy byli tacy sami. Mogłaby się założyć, że ten facet zaparkował tam samochód, aby się zdrzemnąć podczas pracy lub dogodzić sobie albo popalić trawkę, a może wszystko po kolei.

– Śledzony przez kogo? – Funkcjonariuszka trzymała na kolanach notes, w którym spisywała raport.

– Jakiegoś faceta w białym fordzie – wyjaśnił Brazil. – To nie był nikt, kogo znam.

Kiedy odjeżdżał wreszcie z Southpark, było już bardzo późno. Nikt z policjantów ani słowem mu nie podziękował. Z obliczeń Andy’ego wynikało, że została mu jeszcze godzina wolnego czasu. Potem będzie musiał wrócić do redakcji, aby opisać to, co zauważył podczas swojego ośmiogodzinnego dyżuru na mieście, a nie było tego wiele.

Znajdował się blisko Myers Park, gdzie zdarzył się ten straszny wypadek z udziałem policjantki Michelle Johnson, i miał niejasne wrażenie, że tamten ponury wieczór i jej osoba wciąż go prześladują. Wolno przejeżdżał obok rezydencji na Eastover, próbując sobie wyobrazić, kto tam mieszkał i co ci ludzie czuli po wypadku, w którym zginęli ich sąsiedzi. Rodzina Rollinsów mieszkała niedaleko, tuż za rogiem, obok Mint Museum. Brazil zatrzymał się przed ich domem z białych cegieł, pokrytym dachem z miedzianej blachy. Obserwował posesję, nie wychodząc z samochodu. Przed domem paliło się światło, ale mogło się przydać jedynie włamywaczom, ponieważ w domu nikogo nie było i nikt już do niego nie wróci. Pomyślał o matce, ojcu i trojgu dzieci, którzy zginęli w jednej straszliwej chwili, gdy ich linie życia przypadkowo skrzyżowały się ze śmiertelną drogą i wszystko przepadło.

Nieczęsto spotykał się z sytuacjami, gdy bogaci ludzie ginęli w wypadkach samochodowych lub strzelaninie. Znacznie częściej zdarzało się, że spadały ich prywatne samoloty. Przypomniał sobie też, że w latach osiemdziesiątych w Myers Park grasował seryjny gwałciciel. Brazil wyobraził sobie młodego człowieka w kapturze, który pukał do drzwi, aby zgwałcić jakąś samotną kobietę. Czy to nienawiść prowadziła do takiego okrucieństwa? Nienawiść do bogatych? Przejeżdżając wolno obok rozświetlonych okien, usiłował wczuć się w psychikę takiego młodego przestępcy.

W pewnej chwili uświadomił sobie, że gwałciciel robił zapewne dokładnie to samo, co on tej nocy. Czaił się, podglądał, tylko prawdopodobnie na piechotę. Szpiegował i układał plany, a rzeczywiste okrucieństwo było tylko produktem ubocznym jego fantazji. Andy nie umiał sobie wyobrazić niczego gorszego od gwałtu seksualnego. W swoim krótkim życiu doznał wystarczająco wielu poniżeń od różnych prymitywów, aby bać się gwałtu tak samo mocno jak kobiety. Do tej pory nie zapomniał słów, które usłyszał kiedyś od Briddlewooda, szefa ochrony w Davidson. „Nigdy nie daj się wsadzić do więzienia, chłopcze. Przez cały czas nie byłbyś w stanie stać prosto”.