Antony B. Burgess od dwudziestu dwóch lat pracował jako zawodowy kierowca i niejedno już widział. Okradziono go, obrabowano, napadli na niego uzbrojeni bandyci i dostał nożem. W motelu w Shreveport postrzelono go, gdy wziął do samochodu kobietę, która okazała się facetem. Wszystko to, a nawet dużo więcej, opowiedział Brazilowi, ponieważ ten blondasek był piekielnie miły i wystarczająco spostrzegawczy, aby rozpoznać gawędziarza.
– Nie miałem pojęcia, że to były gliny – jeszcze raz powtórzył Burgess, drapiąc się po głowie. – Nigdy bym nie pomyślał. Weszły do środka, całe w czerni, czerwieni i błękicie, zupełnie jak Batman i Robin. Batman natychmiast kopnęła tego bydlaka i miała zamiar rozwalić jego pieprzony mózg po całym autobusie, Robin zaś skuła go kajdankami. Do diabła! – Potrząsnął głową, jakby zobaczył to wszystko na nowo. – I to była komendantka policji! Tak przynajmniej słyszałem. Możesz w to uwierzyć?
O piątej po południu tekst był już gotowy i miał się ukazać na pierwszej stronie. Brazil widział już nagłówek w składzie: „Komendantka policji i jej zastępczyni udaremniły porwanie autobusu. Batman i Robin w szpilkach?”.
Virginia West dowiedziała się o tym nieco później, gdy Brazil, znowu w mundurze, wskoczył do jej samochodu, aby spędzić kolejną noc, jeżdżąc z nią po mieście. Był z siebie bardzo zadowolony i uważał, że napisał najlepszy tekst w całej swojej dotychczasowej karierze. Z niecierpliwością oczekiwał opinii obu zainteresowanych, niemal miał zamiar poprosić je o autografy lub o plakat z ich wizerunkami, który mógłby powiesić w swoim pokoju.
– Ja to chrzanię! – wykrzyknęła po raz kolejny Virginia, gdy jechali South Boulevard bez konkretnego celu. – Nie musiałeś w to mieszać tego cholernego Batmana.
– Musiałem – upierał się Andy, a jego nastrój pogarszał się, jakby słońce zaszło za ciemnymi i burzowymi chmurami. – To cytat. Ja tego nie wymyśliłem.
– Pieprzę to. – Przewidywała, że jutro będzie pośmiewiskiem całego departamentu. – Cholerny skurwiel. – Zapaliła papierosa, wyobrażając sobie ryczącą ze śmiechu Jeannie Goode.
– Tu chodzi o problem z twoim ego. – Brazil nie lubił, gdy krytykowano jego pracę, wręcz nie mógł tego znieść. – Jesteś wściekła, bo nie lubisz być postacią drugoplanową, Robinem zamiast Batmanem, za bardzo przypomina ci to rzeczywistość. Ty nie jesteś Batmanem. A ona tak.
Virginia rzuciła mu spojrzenie, które mogłoby zabić. Jeśli chciał przeżyć tę noc, powinien siedzieć cicho.
– Byłem po prostu szczery – tłumaczył się. – To wszystko.
– Czyżby? – Spojrzała na niego ponownie. – Dobrze, ja także przez chwilę będę szczera. Mam w dupie to, co tam sobie cytujesz, rozumiesz? Wiesz, jak nazywa się takie cytaty? Nazywa się je gównami. Nazywa się je kłamstwem, pogłoską, zniesławieniem, pozbawieniem pieprzonego szacunku.
– Jak brzmiało to ostatnie określenie? Chyba z łącznikami? – Brazil z trudem powstrzymywał się od śmiechu i starał się notować, podczas gdy Virginia gestykulowała dłonią z papierosem i robiła się coraz zabawniejsza.
– Chodzi o to, Sherlocku, że nie zawsze to, co ktoś coś powiedział, nadaje się do powtarzania, a tym bardziej do druku. Kapujesz?
Pokiwał głową ze śmiertelną powagą.
– A poza tym, ja nie noszę pantofli na szpilkach i nie chcę, aby ktokolwiek tak myślał – dodała.
– Dlaczego? – zapytał.
– Co, dlaczego?
– Nie chcesz, aby ludzie tak myśleli? – wyjaśnił.
– W ogóle nie chcę, aby ludzie o mnie myśleli. Kropka.
– Dlaczego nigdy nie nosisz pantofli na wysokich obcasach ani spódnic? – Brazil nie chciał dać się zbyć unikami.
– To nie twój cholerny interes. – Virginia wyrzuciła papierosa przez okno.
Policyjne radio podało adres na Wilkinson Boulevard, który każdy, kto chociaż trochę znał miasto, rozpoznałby jako Paper Doli Lounge, spelunę ze striptizem. Tego typu lokale były w Charlotte bardzo popularne, występowały w nich kobiety, mające na sobie jedynie stringi, by kusić mężczyzn, którzy mieli w kieszeniach pełno banknotów. Tej nocy bezdomni włóczędzy popijali przed wejściem piwo z ćwierćlitrowych butelek, zakamuflowanych w torbach z brązowego papieru. Nieopodal kręcił się po śmietniku zniszczony życiem, ale jeszcze młody mężczyzna.
– Nie była dużo starsza ode mnie. – Andy opowiadał policjantce o młodej prostytutce, którą zauważył na ulicy poprzedniej nocy. – Straciła prawie zupełnie przednie zęby, miała długie, tłuste włosy i tatuaże. Ale założyłbym się, że kiedyś musiała być całkiem ładna. Chciałbym z nią kiedyś porozmawiać, dowiedzieć się, dlaczego jej życie przemieniło się w coś tak ohydnego.
– Ludzie powtarzają swoje historie i znajdują innych, których wykorzystują – odrzekła dziwnie zirytowana jego zainteresowaniem prostytutką, która kiedyś była ładną dziewczyną.
Wysiedli z samochodu. Virginia podeszła do pijaka w baseballowej czapce. Zataczał się, mocno dzierżąc w dłoni butelkę.
– Dobrze się dzisiaj bawimy – zagadnęła go.
Mężczyzna zataczał się, ale wyglądał na całkiem zadowolonego.
– Czołem – wybełkotał. – Niezła z ciebie lala. A ten drugi to kto?
– Wylej to albo pójdziesz do pierdla – poleciła.
– Tak, proszę pani. To łatwa decyzja, niech mi pani wierzy.
Wylał na parking zawartość butelki, o mały włos przy tym się nie wywracając, i ochlapał przy okazji spodnie od munduru Brazila i jego czyściutkie buty. Andy miał dobry refleks, uskoczył jednak o sekundę za późno. Natychmiast zaczął się zastanawiać, gdzie jest najbliższa męska toaleta. Miał nadzieję, że Virginia go tam zaprowadzi, jednak dalej rozpędzała pijaczków, każąc im opróżniać flaszki, a oni przyglądali się jej i obliczali swoje szanse, zastanawiając się, jak szybko mogliby się dostać do jednego z najbliższych barów.
Brazil poszedł za nią do samochodu. Wsiedli do środka i zapięli pasy. Andy’ego krępował kwaśny odór, który wydzielały nogawki jego spodni. Ta część pracy policjanta najmniej mu odpowiadała. Nie lubił pijaków i strasznie go irytowali. Przyglądał im się przez szyby samochodu i widział, że chociaż porządnie chwiali się już na nogach, alkohol znów się pojawi, zanim ich patrol na dobre się oddali. Ludzie najwyraźniej akceptowali ten sposób na życie, uzależnienie, wyniszczenie, brak szans i sprawianie kłopotów innym.
– Jak można upaść tak nisko? – mruczał, obserwując przez okno ulice, gotów w każdej chwili wysiąść.
– Każdy z nas może – odrzekła Virginia. – To właśnie jest takie przerażające. Jedno piwo za dużo. To grozi każdemu.
W swoim czasie miewała już okresy, że była bardzo blisko tej drogi, pijąc noc w noc, aby zasnąć. Nie pamiętała wówczas swoich myśli ani tego, co czytała, czasami gdy się budziła, w pokoju wciąż paliło się światło. Niedorozwinięty młody mężczyzna z uśmiechem na twarzy zmierzał w stronę ich samochodu i zaczęła się zastanawiać, co sprawia, że los umieszcza jednych ludzi tam, gdzie ona się znajdowała, a innych rzuca na parkingi i do śmietników. Nie zawsze jest to tylko kwestia wyboru. Z pewnością nie było tak chociażby w przypadku tego niedorozwiniętego chłopaka, który mieszkał na ulicy, dobrze znanego policji.
– Jego matka usiłowała dokonać aborcji, ale nie całkiem jej się to udało – wyjaśniła spokojnie. – To jest jego historia. – Opuściła szybę od strony Brazila. – Odkąd pamiętam, mieszka na ulicy. – Wychyliła się i zawołała: – Jak leci?
Chłopak nie mówił żadnym językiem, który Andy mógłby zrozumieć. Jak szalony wymachiwał rękami, wydając dziwne przerażające dźwięki. Brazil chciał, aby jak najszybciej stąd odjechali, zanim ten stwór zionie na niego lub go zaślini. Boże, ten facet śmierdział jak brudne butelki po piwie i sterta śmieci razem wzięte. Brazil odsunął się od okna, opierając się o mocne ramię Virginii.