Выбрать главу

– Śmierdzisz – zauważyła, uśmiechając się do chłopaka na ulicy.

– To nie ja – zaoponował Brazil.

– Ależ tak – upierała się, po czym zwróciła się do swojego znajomego: – Co ty tam robisz?

Młody człowiek zaczął jeszcze mocniej gestykulować z podnieceniem, opowiadając tej miłej pani policjantce o wszystkim, co się zdarzyło, a ona uśmiechała się, najwyraźniej ucieszona, że z nią rozmawia. Jej partner natomiast wyglądał na onieśmielonego.

Chłopak, jak go tu wszyscy nazywali, zawsze rozpoznawał nowego gliniarza po tym, że był spięty, a to zawsze go kusiło, aby się trochę zabawić kosztem żółtodzioba. Zaczął się przyglądać Brazilowi, szeroko otwierając obślinione usta, jakby zobaczył nieznaną mu egzotyczną istotę. Gdy dotknął lekko młodego policjanta, ten cofnął się ze wstrętem. To bardzo uradowało Chłopaka, zaczął więc zachowywać się jeszcze głośniej, tańczyć na ulicy i jeszcze raz udało mu się dotknąć tego blondyna. Virginia zaśmiała się, zerkając na swego towarzysza.

– No wiesz co – powiedziała – chyba mu się spodobałeś.

Wreszcie zasunęła szybę, a Brazil poczuł się kompletnie sponiewierany. Nie dość, że miał mundur zalany piwem, to jeszcze dotykał go jakiś bezzębny facet, który spędził całe życie na śmietnikach. Chciało mu się wymiotować. Był oburzony i dotknięty, podczas gdy ona śmiała się, jadąc dalej, i zapalała kolejnego papierosa. Nie tylko nie zapobiegła jego upokorzeniom, ale sama się do nich przyczyniła i na dodatek jeszcze ją to bawiło. Milczał urażony, gdy jechali West Boulevard w stronę lotniska.

Skręciwszy w Billy Graham Parkway, Virginia zaczęła się zastanawiać, co by czuła, gdyby główną arterię nazwano jej nazwiskiem. Nie była pewna, czy zaakceptowałaby to, że dniami i nocami gnają po niej samochody osobowe i ciężarówki, pozostawiając ślady na asfalcie, kierowcy wyrzucają śmiecie i wykrzykują nieprzyzwoite uwagi pod adresem innych jadących, wykonują obraźliwe gesty i wyciągają spluwy. Im więcej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że nie ma żadnych analogii między drogą a chrześcijaństwem, poza tym, że używano jej symboliki w biblijnych metaforach, takich jak droga do piekła. Współczuła wielebnemu Billy’emu Grahamowi, urodzonemu w Charlotte w domu, który później został włączony, wbrew woli jego właściciela, do pobliskiego parku, należącego do kościoła.

Brazil nie miał pojęcia, dokąd jechali, ale z pewnością nie tam, gdzie się coś działo, ani nie tam, gdzie mógłby się wyczyścić. Wsłuchiwał się w komunikaty, nadawane przez skaner, i wiedział, że było wezwanie do Charlie Two na Central Avenue. Dlaczego zatem jechali w przeciwną stronę? Rozmyślał o swojej matce, która całymi dniami oglądała w telewizji Billy’ego Grahama, niezależnie od tego, co było w tym czasie na innych kanałach, lub też co chciał oglądać Andy.

– Dokąd jedziemy? – zapytał, gdy skręcili w Boyer, kierując się znowu w stronę Wilkinson Boulevard.

Na tej trasie z pewnością mogło się coś wydarzyć, ale Virginia nie zamierzała długo na niej zostać. Szybko minęli Greenbriar Industrial Park i skręcili w lewo, na Alleghany Street, w kierunku Westerly Hills, gdzie mieściła się szkoła średnia Hardinga. Brazil miał coraz gorszy humor. Podejrzewał, że jego przewodniczka zachowywała się w ten sposób, aby mu przypomnieć, że tak naprawdę wcale nie chciała z nim jeździć, i wyraźnie dać do zrozumienia, że nie powinny go interesować policyjne wezwania, na które wcale nie miała zamiaru odpowiadać.

– Do wszystkich jednostek w okolicy numeru dwieście pięćdziesiąt na Westerly Hills Drive. – Skaner przerwał nagle spokój, jaki zdawał się ogarniać Virginię. – Podejrzani osobnicy na parkingu przy kościele.

– Cholera – zaklęła, przyspieszając.

Co za parszywe szczęście. Jak na ironię byli właśnie na Westerly Hills Drive, a Zjednoczony Kościół Żywego Boga mieli dokładnie po prawej stronie. Niewielki, biały kościółek należał do zielonoświątkowców. O tej porze nocy nie było w nim już nikogo. Parking, na który wjechała, także wydawał się pusty. Jednak po chwili zauważyła tam grupkę ludzi, z pół tuzina młodych mężczyzn oraz kobietę na wózku inwalidzkim. Wszyscy wpatrywali się wrogo w policyjny radiowóz. Virginia nie była pewna, jak rozwinie się sytuacja, i gdy oboje wysiedli, poleciła Brazilowi, aby został przy wozie.

– Dostaliśmy komunikat… – zwróciła się do kobiety wyglądającej na matkę tamtych.

– Tylko tędy przechodziliśmy – odezwał się na ochotnika najstarszy syn, Rudof.

Matka rzuciła mu karcące spojrzenie.

– Nie musisz nikomu odpowiadać! – warknęła. – Słyszysz mnie? Nikomu!

Rudof spuścił wzrok. Nosił opadające spodnie i widać było spod nich czerwone spodenki gimnastyczne. Miał dość pouczeń matki i ukrywania się przed policją. Co on takiego zrobił? Nic. Po prostu wracał do domu ze sklepu, ponieważ matce zachciało się papierosów i wszyscy z nią poszli, robiąc sobie miły spacer i skracając drogę przez kościelny parking. Co w tym złego?

– Nie zrobiliśmy nic złego – powiedział, krzyżując ręce na piersi.

Brazil był pewien, że szykuje się awantura, tak jak potrafił wyczuć nadchodzącą burzę. Był cały spięty. Obserwował niewielką grupkę zdenerwowanych ludzi, stojących w ciemności. Kobieta podjechała na wózku bliżej do Virginii. Miała ochotę powiedzieć coś, co już dawno chciała z siebie wyrzucić, a teraz nadarzyła się doskonała okazja. Niech wszystkie jej dzieci to usłyszą, zresztą ci policjanci nie wyglądali na ludzi, którzy mogliby skrzywdzić kogoś bez powodu.

– Po prostu tu przyszliśmy – zwróciła się do policjantki. – Wracamy do domu, spacerujemy, jak wszyscy inni. Mam już tego dość, że nas prześladujecie.

– Nikt… – zaczęła Virginia.

– Ależ tak. Ależ tak, prześladujecie. – Matka zaczęła mówić głośniej i z większą złością. – To wolny kraj! Myślicie, że jeśli bylibyśmy biali, ktoś wzywałby policję?

– To dobry argument – przytaknęła Virginia.

Kobieta była zdumiona. Jej synowie także. Nigdy nie słyszeli, aby biała policjantka mówiła coś takiego. To istny cud.

– A więc zgadzasz się ze mną, że wezwano was tylko dlatego, ponieważ jesteśmy czarni? – chciała się upewnić.

– Musiałabym zgadywać, a to zupełnie nie fair. Nie wiedziałam, że jesteście czarni, gdy odebrałam komunikat przez radio – mówiła spokojnym, stanowczym tonem porucznik West. – Nie przyjechaliśmy dlatego, że myśleliśmy, iż jesteście czarni, biali, żółci czy jacyś inni. Przyjechaliśmy, ponieważ to nasz zawód, chcemy się upewnić, czy wszystko w porządku.

Matka starała się jeszcze podtrzymywać złość, odjeżdżając na wózku i zaganiając całą gromadkę do odwrotu. Czuła jednak, że się rozkleja. Miała ochotę się rozpłakać i nie wiedziała dlaczego. Patrol wrócił do samochodu i odjechał.

– Rudof, podciągnij spodnie, synu – gderała. – Potkniesz się jeszcze i skręcisz sobie kark. To samo ty, Joshua. Przysięgam.

Odjechała w mrok, w stronę ich skromnego mieszkania.

Brazil i Virginia w milczeniu zmierzali w kierunku Wilkinson Boulevard. Andy zastanawiał się, co powiedziała tej rodzinie. Na pewno kilka razy użyła liczby mnogiej, „my”, w sytuacji, gdy wiele osób powiedziałoby „ja”, jakby jego tam nie było. To bardzo miłe, że pomyślała o nim, był też wzruszony jej delikatnością wobec tej rozżalonej, pełnej nienawiści rodziny. Chciał się odezwać, powiedzieć, co czuje, okazać wdzięczność, ale znowu był dziwnie skrępowany, zupełnie tak samo jak przy komendant Hammer.