Colt poczuł nagle, że się dusi, i przez oślepiający ułamek sekundy pomyślał, że ktoś wpakował mu w szyję kij bilardowy. Gdy zaczynał już tracić przytomność, dotarło do niego, że ta suka wepchnęła mu palec wskazujący w miękkie zagłębienie nad tchawicą. Nie mógł oddychać. W miarę jak nacisk się zwiększał, coraz bardziej wysuwał język, krztusił się, rozpaczliwie próbując złapać powietrze. W końcu wybałuszył oczy i osunął się na kolana, a wówczas zobaczył lufę pistoletu, wycelowaną prosto w nos. W uszach mu dzwoniło, krew w żyłach huczała, a ta dziwka darła się, jakby zamierzała pożreć go żywcem.
– Jeśli się ruszysz, rozwalę ci łeb, skurwysynu!
Minx kręciła się na scenie, klienci pili. Wezwani gliniarze wpadli przez frontowe drzwi i przemknęli przez ciemną, zadymioną salę. W tym czasie Virginia West przygniatała kolanem gruby kark Colta, zapinając ciasno kajdanki na jego nadgarstkach. Brazil patrzył na to ze szczerym podziwem. Gliniarze zabrali Colta i pijaczków, kręcących się pod drzwiami, do więzienia. Minx skorzystała z okazji i wymknęła się z sali, wyciągając po drodze wymięte dolary, które klienci zatknęli jej za stringi. Włożyła bluzę i zapaliła papierosa, z mocnym postanowieniem, że tym razem rzuci tę robotę już na dobre.
– Czemu dałam się w to wpuścić? – dziwiła się Virginia, otwierając samochód. – Nigdy więcej tego nie zrobię.
Wsiadła do wozu, zapięła pas i uruchomiła silnik.
Oboje wciąż byli poruszeni zajściem w barze, ale starali się tego nie pokazywać po sobie. Andy przytrzymywał ręką koszulę, której brakowało połowy guzików. Virginia zauważyła, że miał wspaniały tors, podobnie jak ramiona, ręce i nogi. Natychmiast zaczęła kontrolować wszystkie sygnały, jakie niezależnie od jej woli mogło wysyłać ciało, zdradzając podniecenie. Skąd się to wszystko bierze? Z kosmosu. Bo z pewnością nie od niej. Nie, co to, to nie. Otworzyła schowek w tablicy rozdzielczej i zaczęła szukać po omacku, aż znalazła maleńki zszywacz. Wiedziała, że tam był.
– Nie ruszaj się – właściwie wydała mu polecenie.
Przysunęła się bliżej, bo inaczej nie mogłaby zrobić tego, co zamierzała: zebrać jego koszuli i spiąć. Serce Brazila podskoczyło. Czuł zapach włosów kobiety obok, a jego własne niemal stanęły dęba. Zamarł z przerażenia, bał się nawet oddychać, gdy go dotykała. Miał wrażenie, że Virginia West wie, co czuł. Gdyby nieopatrznie jej dotknął, nigdy by nie uwierzyła, że stało się to przypadkiem. Pomyślałaby, że był jeszcze jednym palantem, który nie potrafi utrzymać w spodniach swojej fujary. Nie widziała w nim konkretnej, czującej istoty ludzkiej. Został zredukowany do tej jednej rzeczy, symbolu męskości. Jeśli przysunie się do niego jeszcze choćby o centymetr bliżej, Andy umrze natychmiast, tam na przednim siedzeniu samochodu.
– Kiedy ostatni raz robiłaś coś takiego? – udało mu się zadać pytanie.
Zasłoniła swoje dzieło przypinanym krawatem. Im bardziej uważała, aby nie dotknąć Brazila, tym bardziej niezdarne stawały się jej palce, koszula się wymykała i Virginia raz po raz muskała dłońmi jego tors. Chciała odłożyć zszywacz na miejsce, ale ze zdenerwowania upuściła go na podłogę.
– Używam go do spinania raportów – wyjaśniła, szukając dłonią pod siedzeniem. – Nie wyobrażaj sobie, że korzystałam już z niego przy takich okazjach.
Dopiero za trzecim razem udało jej się zatrzasnąć skrytkę.
– To niesamowite – odezwał się Brazil, przełykając ślinę. – Mam na myśli to, co tam zrobiłaś. Ten facet ważył chyba ze sto dwadzieścia kilogramów, a ty dosłownie rozłożyłaś go na łopatki. Sama, bez niczyjej pomocy.
Virginia zmieniła biegi.
– Ty też mógłbyś to zrobić – powiedziała. – Potrzebujesz tylko treningu.
– Może ty…?
Uniosła w górę rękę, jakby chciała zatrzymać ruch na drodze.
– Nie! Nie jestem żadną cholerną jednoosobową akademią policyjną! – Włączyła terminal danych. – Zamelduj, gdzie jesteśmy, partnerze.
Brazil na próbę położył palce na klawiaturze i zaczął pisać. Maszyna piknęła, jakby jej się to podobało.
– Boże, to całkiem przyjemne – zauważył.
– Małe móżdżki – skomentowała Virginia.
– Do jednostki siedemset – odezwał się dyspozytor Radar. – Zaginęła osoba na pięć-pięćdziesiąt-sześć Midland.
– Cholera. Tylko nie to. – Podała Brazilowi mikrofon. – Zobaczymy, czego dziś uczą wolontariuszy.
– Siedemset – zgłosił się, nadając do wszystkich. – Jesteśmy dziesięć-osiemnaście pięć-pięćdziesiąt sześć Midland.
Przy zgłoszeniu zaginięcia zawsze było nieprawdopodobnie dużo papierkowej roboty. W dodatku tego typu dochodzenia niemal zawsze okazywały się bezowocne, bo albo dana osoba tak naprawdę wcale nie zaginęła, albo zaginęła istotnie i odnajdowano ją martwą. Radar chciał, aby Virginia West dostała w tyłek w Fat Man’s. Nie udało się, więc teraz miał nadzieję, że do końca życia będzie ślęczeć nad raportami, a poza tym Midland z pewnością nie było miejscem miłym dla kobiety ani jeżdżącego z nią dziennikarza.
Luellen Wittiker mieszkała w jednopokojowym mieszkaniu. Numer pięćset pięćdziesiąt sześć wymalowany był wielkimi literami na drzwiach w charakterystyczny dla Midland Court sposób. Taka była decyzja miejskich urzędników, aby w nocy policjanci szybko mogli trafić do właściwego lokalu, przeszukując okolicę z latarkami i psami. Luellen Wittiker przeprowadziła się tu niedawno z Mint Hills, gdzie pracowała jako kontrolerka aż do momentu, gdy była w ósmym miesiąc ciąży i miała dość przychodzącego do niej Jeralda. Ileż to razy mówiła mu: nie. NIE.
Nerwowo krążyła po pokoju, a czteroletnia córeczka, Tangine, przyglądała się jej z łóżka, które stało tuż przy drzwiach. Pod ścianami piętrzyły się wciąż nierozpakowane kartony, chociaż nie było ich wiele; rodzina Wittiker nie podróżowała z dużą ilością rzeczy. Luellen każdego dnia modliła się, aby Jerald nie dowiedział się, dokąd przed nim uciekła.
W każdej chwili mógł się tu pojawić. To było pewne. Wciąż krążyła po pokoju. Gdzie, do cholery, jest ta policja? Czyżby nie potraktowali jej zgłoszenia jako pilne? Teraz nie możemy się tym zająć, zrobimy to później?
No tak. On może ją w każdej chwili znaleźć. Przez to przeklęte ziółko, jej syna. Wheatiego nie było w domu, Bóg jeden wiedział, gdzie się włóczył, prawdopodobnie sam usiłował odszukać Jeralda, choć ten nie był jego biologicznym ojcem, tylko ostatnim facetem jego matki. Wheatie był zapatrzony w Jeralda jak w obraz i na tym polegał problem. Tangine obserwowała, jak matka nerwowo krąży po pokoju. Jadła chrupki. Jerald był nędznym ćpunem, handlującym twardymi narkotykami.
Kokaina, heroina, odlot, całe to gówno. Spacerował w tym swoim luźnym garniturze, jakby był z NBA, nosił też diamentowe kolczyki. Gdyby się tu zjawił, Wheatie z pewnością zacząłby go naśladować, kląć, wyzywać, zupełnie tak jak Jerald. Zacząłby też obrzucać obelgami Luellen, może nawet ją bić i palić marihuanę. Zupełnie tak samo jak Jerald. Usłyszała czyjeś kroki na schodach i dla pewności zapytała, kto to.
– Policja – usłyszała kobiecy głos.
Luellen odsunęła spod drzwi duży kamienny blok i zdjęła stalową belkę do podtrzymywania betonu, którą znalazła na budowie. Tylne drzwi były zabezpieczone w ten sam sposób. Nawet jeśli Jerald lub jego kumple chcieliby się dostać do środka, w porę usłyszałaby hałasy i miałaby czas, aby wyjąć matowoczarny pistolet typu Baretta 92FS, kaliber dziewięć milimetrów, z magazynkiem na piętnaście naboi. Pistolet należał do Jeralda, który zrobił poważny błąd, zostawiając go jej. Gdyby zaczął się dobijać do drzwi, mógłby to być jego ostatni raz.