– Proszę wejść – powiedziała Luellen do dwójki policjantów, stojących na betonowych schodach.
Oczy Brazila spoczęły na świecącej żarówce umieszczonej w plastikowym kloszu, przedstawiającym grecką kolumnę. Niewielki telewizor był włączony, transmitowano mecz baseballowy między drużynami Braves i Dodgers. Ściany pokoju były zupełnie puste, na rozesłanym łóżku siedziała mała dziewczynka. Miała warkoczyki i bardzo smutne oczy. W mieszkaniu było piekielnie gorąco i Andy natychmiast zaczął się pocić. Virginia także. Wyjęła pokaźną ilość formularzy i ułożyła je na podkładce, przygotowując się do papierkowej roboty. Luellen zaczęła opowiadać policjantce o Wheatiem, o tym, że był dzieckiem adoptowanym, bardzo zazdrosnym o Tangine i nienarodzone maleństwo.
– Więc zadzwonił do pani po tym, jak spóźnił się na autobus – powtórzyła Virginia, robiąc notatki.
– Chciał, żebym po niego przyjechała, ale powiedziałam, że nie ma mowy – mówiła Luellen. – Gdy byłam w poprzedniej ciąży, skoczył mi na brzuch i straciłam dziecko. Miał wtedy piętnaście lat. Zawsze był pełen nienawiści, ponieważ został adoptowany, jak już wspominałam. Od samego początku mam z nim kłopoty.
– Ma pani jego aktualne zdjęcie? – zapytała policjantka.
– Są spakowane. Nie wiem, czy się teraz do nich dostanę.
Dokładnie opisała Wheatiego. Niskiego wzrostu, o brzydkiej cerze i płowych włosach, ubrany w adidasy, szerokie dżinsy, zielony podkoszulek i czapkę baseballową drużyny Hornets. Mógł być wszędzie. Luellen podejrzewała, że włóczy się gdzieś z jakimiś łobuziakami i bierze narkotyki. Brazil współczuł małej Tangine, zaniedbywanej z powodu innych spraw. Dziewczynka wyszła z łóżeczka, zafascynowana blondynem w zabawnym mundurze z błyszczącej skóry. Brazil wyjął policyjną latarkę i zaczął świecić na podłogę, chcąc rozweselić dziewczynkę, ale Tangine nie podjęła zabawy. Nagle się przestraszyła, zaczęła płakać i nie chciała się uspokoić, dopóki policjanci nie wyszli. Jej matka patrzyła, jak schodzili po schodach, niemal w absolutnej ciemności.
– Uważaj – ostrzegała Virginia swojego partnera, przekrzykując płacz dziewczynki.
Brazil nie wyczuł stopnia i wylądował na tyłku.
– Włożyłabym tu jakąś żarówkę, gdybym miała – krzyknęła z góry Luellen.
Kolejne dwie godziny spędzili w archiwum akt i rejestrów. Virginia wypełniała formularze zdziwiona, że jest ich aż tak dużo. To było zaskakujące, poza tym nie znała nikogo z policjantów, pełniących tej nocy dyżur. Byli niemili, wręcz niegrzeczni i nie respektowali jej rangi. Ogarnęło ją dziwne podejrzenie, że może to jakaś zmowa, że ktoś namówił obecnych, by dać nauczkę zastępczyni komendantki i utrudniać jej pracę. Wszyscy odwracali się do niej plecami, pisząc raporty lub pijąc dietetyczną colę. Mogłaby, oczywiście, domagać się należytego traktowania, ale nie zdecydowała się na to. Osobiście wprowadziła dane o zaginionym do ogólnokrajowego rejestru danych.
Potem pokręcili się jeszcze jakiś czas po Midland, w nadziei, że zauważą gdzieś w okolicy niewysokiego chłopca o brzydkiej cerze i w czapeczce Hornets. Przyglądali się wystającym na rogach i pod latarniami nastolatkom, którzy rzucali im pełne nienawiści spojrzenia. Wheatie się nie odnalazł, a w miarę upływu czasu Brazil coraz bardziej wczuwał się w jego sytuację. Usiłował sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać jego nie do pozazdroszczenia życie, jaki musiał być samotny i rozżalony. Czy ktoś taki jak Wheatie mógł mieć szansę na bycie porządnym człowiekiem? Nie zetknął się przecież z niczym poza złymi przykładami i gliniarzami, którzy jak kowboje usiłowali zarzucić na niego lasso.
Dzieciństwo Andy’ego także nie było usłane różami, ale mimo wszystko to nie to samo. Uwielbiał grać w tenisa i miał miłych sąsiadów. Pracownicy ochrony w Davidson traktowali go jak krewniaka i chłopiec zawsze czuł się miłym gościem w ich małych domkach, gdzie słuchał opowiadań, plotek i pełnych emocji komentarzy. Kiedy przychodził, czuł się kimś ważnym. To samo było w pralni, pełnej leżących tam od lat zardzewiałych wieszaków, które zostawiali studenci. Doris, Bette i Sue zawsze miały dla niego czas. Podobnie jak pracownicy baru, sklepu M &M, księgarni i innych miejsc, gdzie się pojawiał.
Wheatie nigdy nie doświadczył niczego podobnego w swoim życiu i prawdopodobnie nie było mu to pisane w przyszłości. W chwili gdy porucznik West pouczała jakiegoś kierowcę, że należy jeździć w pasach, Wheatie szwendał się ze swoimi idolami po slumsach przy Beatties Ford Road. Był tam z trzema dużo starszymi od siebie kumplami. Jego koledzy nosili szerokie spodnie, mieli wysokie buty, duże spluwy, a w kieszeniach wielkie zwitki banknotów. Byli w doskonałych humorach, śmiali się, unoszeni na skrzydłach trawki. Tak, noc była cudowna i przez jedną słodką chwilę Wheatie zapomniał o tym pustym, bolesnym miejscu w sercu i czuł się dobrze.
– Daj mi spluwę, pójdę dla ciebie na robotę – powiedział do Slima.
– Chciałbyś ten drobiazg? – zaśmiał się Slim. – Ho, ho – potrząsnął głową. – Nagram ci robotę, dostaniesz łupnia i nic z tego nie będę miał.
– Bzdury – zaprzeczył Wheatie, starając się mówić możliwie niskim głosem. – Nikt mnie nie wykiwa.
– Gadanie, jesteś kiepski – powiedział Tote.
– Tak, jesteś kiepski – powtórzył Fright, poklepując Wheatiego po głowie.
– Człowieku, muszę zdobyć trochę żarcia – oświadczył Slim, który na haju mógłby zjeść nawet oponę. – Co myślicie o Hardee’s?
Slim i jego kumple byli pod wpływem narkotyków, mieli broń i napad na sklep Hardee’s wdawał się im tak samo dobrym pomysłem, jak wszystkie inne, które tej nocy mogły im przyjść do głowy. Wsiedli do czerwonego geotrackera, którym jeździł Slim. Ruszyli z piskiem opon i z radiem włączonym na cały regulator, tak że basy słychać było jakieś pięć samochodów od nich. Wheatie rozmyślał o Jeraldzie. Na pewno byłby z niego dumny, gdyby go teraz widział. Podobaliby mu się jego koledzy. Chłopak marzył, aby Slim, Tote i Fright zobaczyli Jeralda. Cholera, czy nie mogliby okazać Wheatiemu chociaż odrobiny szacunku? Kurwa, pewnie że mogliby. Przyglądał się mijanym samochodom i budkom telefonicznym, a serce biło mu coraz mocniej. Wiedział, co powinien zrobić.
– Daj mi spluwę, ja to załatwię – powiedział głośno, przekrzykując heavymetalową rąbaninę.
Slim, który prowadził, znowu się roześmiał, patrząc na niego w tylnym lusterku.
– Naprawdę? Czy napadałeś już na coś wcześniej?
– Na moją matkę.
Teraz roześmieli się wszyscy.
– On napadł na swoją matkę! Ha, ha, ha! Zły synek!
Krztusili się i zarykiwali ze śmiechu, jadąc zygzakiem po jezdni. Fright wyciągnął swój błyszczący rewolwer Ruger Blackhawk z nierdzewnej stali z szesnastocentymetrową lufą. Był naładowany sześcioma nabojami typu Hydra-Shoks. Wręczył spluwę Wheatiemu, który zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko o broni palnej i sam miał co najmniej kilka pistoletów. Zatrzymali się przed sklepem Hardee’s. Wszyscy trzej spojrzeli na Wheatiego.
– No dobra, kurwa – powiedział Slim. – Wejdziesz do środka i poprosisz o dwanaście porcji, tylko białe mięso. – Rzucił mu dwudziestodolarowy banknot. – Zapłać i czekaj. Nie rób niczego, dopóki nie dostaniesz żarcia, kapujesz? Wtedy wsadzisz torbę pod pachę, wyciągniesz spluwę, oczyścisz kasę i w nogi.
Wheatie kiwał głową, serce waliło mu w piersi jak oszalałe.
– Będziemy czekać tam. – Fright wskazał głową na pobliską stację benzynową Payless. – Wymknij się od tyłu. Ale jeśli zejdzie ci, kurwa, zbyt długo, zostawiamy cię tutaj. Kapujesz?
Wheatie rozumiał.
– Spierdalajcie stąd – powiedział stanowczym i groźnym tonem, wsuwając rewolwer za pasek spodni i wyciągając na wierzch podkoszulek.