Packerowi naprawdę podobało się to, co czytał, i uderzył knykciem w ekran.
– Ten akapit ma coś w sobie. Możesz trochę przesunąć w górę?
– Oczywiście. Oczywiście. – Podekscytowany, przejechał kursorem do początku tekstu.
Packer przysunął sobie bliżej krzesło, aby lepiej widzieć, i zagłębił się w tekście, który był dość długi. Jego zdaniem doskonale nadawałby się do niedzielnego wydania. Zastanawiał się, kiedy, do diabła, młody dziennikarz zdążył to napisać. Przecież przez ostatnie dwa miesiące normalnie pracował, a wieczorami uczył się w szkole policyjnej. Czy ten chłopak w ogóle sypiał? Packer nigdy przedtem nie spotkał się z takim przypadkiem. To, co robił Brazil, odbierało mu pewność siebie i sprawiało, że narastało w nim poczucie nieprzydatności. Naprawdę czuł, że się starzeje. Packer pamiętał, jak bardzo fascynowało go dziennikarstwo, gdy sam był w wieku Andy’ego, a świat nieustannie go zadziwiał.
– Przed chwilą rozmawiałem z zastępczynią komendantki, Virginią West – powiedział do swojego protegowanego, nie przerywając czytania. – Szefowa dochodzeniówki…
– No więc, z kim mam jeździć? – przerwał mu Brazil, który tak bardzo chciał już zacząć pracę w policji, że z trudem nad sobą panował.
– O czwartej po południu masz się spotkać z porucznik West w jej gabinecie, będziesz z nią jeździł aż do północy.
Andy poczuł się wykiwany i nie mógł w to uwierzyć. Wpatrywał się w redaktora, który właśnie zawalił jedyną rzecz, jakiej Brazil od niego oczekiwał.
– Nie ma mowy, żebym dał się wrobić w jazdę jak dzieciak, kontrolowany przez jakiegoś ważniaka! – wykrzyknął, nie dbając o to, kto go słyszy. – Nie po to chodziłem do tej cholernej szkoły, aby…
Packer też nie zwracał uwagi na to, kto go słyszy, ale z innych powodów. Przez trzydzieści lat sam ciągle narzekał, w pracy i w domu, a światełka kontrolne jego uwagi migotały i gasły w czasie, gdy odbywał podróż mentalną przez swoje komórki mózgowe, koncentrując się na wybranych fragmentach różnych rozmów. Ni z tego, ni z owego przypomniał sobie nagle, co powiedziała dziś przy śniadaniu żona. Miał kupić jedzenie dla psa w drodze powrotnej do domu. Pamiętał też, że o trzeciej powinien zawieźć jej ulubieńca do weterynarza na jakiś zastrzyk, a potem stawić się na umówioną wizytę u lekarza.
– Nie rozumiesz? – denerwował się Andy. – Wmanipulowali mnie. Chcą mnie wykorzystać jako swojego rzecznika.
Packer wstał. Unosił się ciężko nad Brazilem jak wyschnięte drzewo, dające z wiekiem coraz więcej cienia.
– Co mogę ci powiedzieć? – zafrasował się, a koszula znowu wyszła mu ze spodni. – Nigdy przedtem tego nie robiliśmy. Taka jest propozycja glin i miasta. Będziesz musiał podpisać zobowiązanie. Możesz robić notatki, ale żadnych zdjęć i żadnych filmów wideo. Robisz tylko to, co ci powiedzą. Nie chcę, aby cię tam zastrzelili.
– Dobrze, pojadę do domu przebrać się w mundur – zdecydował Brazil.
Packer odszedł w stronę męskiej toalety, podciągając opadające spodnie. Andy wyciągnął się na krześle i zaczął ponuro patrzeć w sufit, jakby właśnie stracił swój jedyny kapitał. Panesa obserwował go przez szklane drzwi, ciekaw, jak sobie z tym poradzi. Miał jednak przeczucie, że poradzi sobie doskonale. Brenda Bond, analityczka systemów komputerowych, także bezczelnie przyglądała się Brazilowi znad komputera, który właśnie sprawdzała. Andy nigdy nie zwracał na nią uwagi. Chuda i blada, z czarnymi włosami jak szczecina, budziła w nim odrazę. Była zawistna, zazdrosna i z pewnością inteligentniejsza niż Brazil, ponieważ eksperci od komputerów już tacy są. Wyobrażał sobie, że Brenda spędza życie w Internecie, bo któż by ją chciał?
Westchnął i wstał z krzesła. Panesa widział, jak wyjął paskudną czerwoną różę z butelki po wodzie Snapple. Wydawca się uśmiechnął. On i jego żona bardzo pragnęli mieć syna. Spłodzili jednak pięć córek i mogli przeprowadzić się do większego domu, przejść na katolicyzm, zostać mormonami lub stosować bezpieczny seks. Zamiast tego się rozwiedli. Nie potrafił sobie wyobrazić, jakie to uczucie mieć takiego syna jak Andy Brazil. Był przystojny, wrażliwy i chociaż jeszcze tego nie udowodnił, miał bez wątpienia największy talent, z jakim wydawca „Observera” zetknął się w ciągu ostatnich lat.
Tommy Axel wpisywał do komputera obszerny tekst na temat nowego albumu muzycznego, słuchając go jednocześnie przez słuchawki. To nieudacznik, ktoś w rodzaju Matta Dillona, tylko nigdy nie był sławny i z pewnością nie będzie, pomyślał Brazil, podchodząc do jego biurka. Postawił różę tuż przy klawiaturze, podczas gdy Axel wybijał rytm na swojej koszulce ze Star Trekiem. Zaskoczony, zdjął z uszu słuchawki, które opadły mu na szyję. Dobiegały z nich słabe dźwięki muzyki. Miał taką minę, jakby dostał w twarz. To był przecież Ten, o którym marzył. Wiedział o tym od chwili, gdy skończył sześć lat. Miał niejasne przeczucie, że takie boskie stworzenie, jak Andy Brazil, złączy kiedyś swoją orbitę z jego.
– Axel – powiedział Brazil głosem, który brzmiał jak grzmot – nigdy więcej kwiatów!
Potem oddalił się z godnością, a Tommy utkwił wzrok w swojej ślicznej róży. Był pewien, że Andy nie mówił tego poważnie. Axel cieszył się, że jego biurko stało tam, gdzie stało. Odsunął się trochę na krześle, skrzyżował nogi i z ciężkim sercem obserwował, jak jasnowłosy bóg opuszczał redakcję. Zastanawiał się, dokąd on idzie. Wziął ze sobą teczkę, jakby nie zamierzał już tu wracać. Axel miał telefon domowy Brazila, znalazł go w książce telefonicznej. Wiedział, że obiekt jego uwielbienia nie mieszka w centrum, tylko gdzieś na peryferiach, czego Tommy nie mógł zrozumieć.
Oczywiście, Brazil nie zarabiał dwudziestu tysięcy dolarów rocznie i miał naprawdę okropny samochód. Axel jeździł fordem escortem, który też nie był nowy. Stan lakieru na karoserii zaczynał mu już przywodzić na myśl twarz Keitha Richardsa. Nie miał też odtwarzacza CD i „Observer” nie chciał mu go kupić, chociaż Axel przypominał wszystkim, że kiedyś pracował dla „Rolling Stone’a”. Miał trzydzieści dwa lata. Był kiedyś żonaty, dokładnie przez rok. W tym czasie urządzali sobie z żoną kolacje przy świecach, a ich układy na zawsze pozostaną tajemnicą, gdyż każde z nich wydawało się pochodzić z innej planety.
Jak przybysze z obcych planet rozstali się w zgodzie, aby wyruszyć ku nowym światom, dokąd nikt z ludzi jeszcze nie dotarł. To nie miało nic wspólnego z jego zwyczajem podrywania małolatów na koncertach Meatloaf, Glorii Estefan, czy Michela Boltona i bajerowania ich na potęgę. Axel znał kilka sposobów. Umieszczał zdjęcia tych chłopców w gazecie, z ich świecącymi butami, ogolonymi głowami, dredami, kolczykami w różnych częściach ciała. Dzwonili potem do niego podekscytowani i dopraszali się większej liczby egzemplarzy gazety, fotografii, wywiadów, biletów na koncerty, wejściówek za kulisy. Jedna rzecz prowadziła zwykle do następnej.
Podczas gdy Axel myślał o Brazilu, ten bynajmniej nie zaprzątał sobie nim głowy. Jechał swoim BMW, usiłując obliczyć, kiedy będzie musiał ponownie zatankować, ponieważ w jego samochodzie nie działały już ani wskaźnik zużycia paliwa, ani szybkościomierz. Części do BMW były dla Andy’ego równie niedostępne jak części do samolotu, całkowicie poza możliwością zakupu. Nie była to korzystna sytuacja dla kogoś, kto jeździł prędko i nie lubił kłopotów w stylu przymusowego postoju na poboczu i czekania, aż kolejny nieseryjny morderca podwiezie go do najbliższej stacji benzynowej.
Matka wciąż chrapała przed włączonym telewizorem. Brazil nauczył się poruszać po swoim popadającym w ruinę domu i życiu rodzinnym, niedostrzegając destrukcji ani pierwszego, ani drugiego. Poszedł wprost do maleńkiej sypialni, otworzył drzwi i dokładnie je za sobą zamknął. Włączył radio, ale niezbyt głośno, pozwalając, aby Joan Osborne otuliła go swoim głosem, a następnie otworzył szafę. Wkładanie munduru traktował jak rytuał i był pewien, że ta czynność nigdy mu się nie znudzi.