Tak też zrobiła. Oparła się o biurko, wkraczając tym samym na teren swojej oponentki. Odetchnęła głęboko, wzięła do ręki kryształowy przycisk do papieru w kształcie budynku US-Bank i zaczęła go bezmyślnie przekładać z ręki do ręki. Była odprężona i czuła się szefową. Zaczęła mówić spokojnie, cicho i szczerze.
– Prasa dzwoniła już do mnie w sprawie wczorajszego incydentu – oznajmiła, a jej zabawa kryształowym przyciskiem wyraźnie irytowała Nancy. – Ogólnokrajowe tytuły: „The Washington Post”, „Time”, „Newsweek”, Jay Leno z „CBS This Morning”, Don Imus i Howard Stern z „New York Timesa”. – Zaczęła chodzić po pokoju, uderzając kryształem o dłoń. – Wszyscy chcą mieć relację z procesu, jestem tego pewna. Domyślam się, że to ważny materiał. – Wciąż przemierzała gabinet i bawiła się przyciskiem. – Czy pamiętasz, aby coś takiego wydarzyło się przedtem? – Zaśmiała się. – Dzwonili też do mnie producenci z Hollywood. Możesz to sobie wyobrazić?
Pani Gorelick nie czuła się najlepiej.
– To niecodzienna sytuacja – musiała przyznać.
– Niezwykły przykład obywatelskiego zaangażowania, Nancy. Ludzie mają rację. – Pani Hammer nie przestawała krążyć po pokoju, gestykulując małym, kryształowym przedmiotem. – Ty zaś traktujesz komendantkę policji i jej zastępczynię jak szeregowych podwładnych, bez względu na okoliczności. – Pokiwała głową. – Myślę, że to się bardzo spodoba tym wszystkim dziennikarzom, nie uważasz?
Kariera prokurator Gorelick mogła lec w gruzach, a sama Nancy wyszłaby na kompletną kretynkę, jaką zresztą była. Podczas następnych wyborów ktoś mógłby zająć jej miejsce, a ona musiałaby szukać pracy w jakiejś firmie prawniczej jako młodszy pełnomocnik w grupie aroganckich partnerów, którzy nie chcieliby jej dopuścić do swoich ekskluzywnych stanowisk.
– Mam zamiar opowiedzieć im to wszystko. – Szefowa policji uśmiechnęła się do niej łagodnie. – I to natychmiast. Wydaje mi się, że najlepiej będzie zwołać konferencję prasową.
Termin rozprawy został przesunięty o tydzień i odpowiadał wszystkim poza Johnnym Martino, zwanym też Czarodziejem, który siedział w więziennej celi, ubrany w pomarańczowy kombinezon z napisem „Dept of Corr” na plecach. Wszyscy tu nosili takie ubrania i kiedy Martino zwrócił na to uwagę, zaczął się zastanawiać, co do diabła, znaczyło to Corr? Coś takiego jak Marinę Corps, Peace Corps, a może C &O Rail-Road? Jego ojciec pracował dla firmy Arntrak, przy czyszczeniu wagonów.
Nie było mowy, żeby młody Johnny skończył przy podobnym gównie. Niech się od niego odchrzanią. Był zdziwiony, jak bardzo bolała go goleń, w miejscu, gdzie kopnęła go ta suka. W obecnych czasach ludzie coraz częściej noszą przy sobie broń, zwłaszcza kobiety. Obie wycelowały w jego głowę półautomatyczne czterdziestki, niech je diabli. Skąd się bierze tyle broni? Z pieprzonego Marsa? Czy te babki spadły z nieba, czy coś w tym guście? Wciąż nie mógł się z tym pogodzić i siedząc na swojej wąskiej pryczy, rozmyślał nad wypadkami wczorajszego dnia.
W pewnej chwili jego wzrok padł na metalowy sedes, którego wczoraj nawet nie chciało mu się spłukać. Goleń dokuczała mu coraz bardziej, miał na niej opuchliznę wielkości pomarańczy i przeciętą skórę w miejscu, gdzie dosięgnął go metalowy czubek pantofla. Kiedy jeszcze raz przeanalizował wczorajsze zdarzenie, stwierdził, że od razu powinien być bardziej podejrzliwy wobec tych dwóch bogatych kobiet, które jako ostatnie wsiadły do autobusu. Przecież tacy, jak one, nie jeżdżą greyhoundami. Więźniowie powtarzali sobie jego historię i śmiali się w celach, opowiadając na lewo i na prawo, że dostał kopa w dupę od jakiejś starej baby z wielką torbą. Wszyscy wyśmiewali się z Czarodzieja. Wyciągnął papierosa i zaczął się zastanawiać nad apelacją. Myślał też o kolejnym tatuażu, który mógłby sobie zrobić, gdy już tu był.
Brazilowi też właściwie ten dzień nie układał się najlepiej. Razem z Packerem redagował kolejny tekst napisany z własnej inicjatywy, dość długi artykuł na temat matek wychowujących samotnie dzieci. Podczas pracy ciągle napotykał błędy literowe, przerwy i puste linie, które z całą pewnością nie były jego dziełem. Ktoś musiał się dostać do jego katalogów w komputerze i przeglądać pliki. Postanowił przyznać się do swoich podejrzeń redaktorowi działu miejskiego, Packerowi, gdy przeglądali materiał.
– Widzisz – denerwował się Andy, ubrany w policyjny mundur i gotowy do spędzenia na ulicach miasta kolejnej nocy. – To bardzo dziwne. Od kilku dni znajduję w swoich tekstach takie rzeczy.
– Jesteś pewien, że sam tego nie zrobiłeś? Masz zwyczaj długo pracować nad każdym tekstem – zastanawiał się Packer.
Niezwykła aktywność młodego dziennikarza, którą od dawna obserwował redaktor, osiągnęła już poziom wykraczający poza ludzkie możliwości. Ten chłopak w mundurze policjanta przerażał Packera. Nie miał nawet ochoty zbyt często obok niego siedzieć. Brazil z pewnością nie był normalny. Zdobywał pochwały od policji i każdego dnia w gazecie ukazywały się przeciętnie trzy teksty, podpisane jego nazwiskiem, nawet wówczas gdy powinien mieć wolne. Poza tym jego materiały były niewiarygodnie dobre jak na kogoś bez doświadczenia, kto nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły dziennikarskiej. Packer podejrzewał, że Brazil mógłby jeszcze przed trzydziestką dostać nagrodę Pulitzera, a może nawet wcześniej. Z tego powodu postanowił zostać redaktorem tego chłopaka, nawet jeśli praca z nim była wyczerpująca, intensywna i budziła obawy, a także sprawiała, że redaktor z każdym dniem coraz bardziej nienawidził życia.
Ten ranek był typowy. Budzik zadzwonił o szóstej i Packer nie miał ochoty wstawać. Niestety, musiał. Mildred, jego żona, w radosnym nastroju przygotowywała w kuchni owsiankę, a Dufus, szczeniak rasy terier bostoński, wesoło podskakiwał obok niej, szukając czegoś do jedzenia, chętny do zabawy i do obsiusiania wszystkiego. Packer pojawił się na tej domowej scenie, z trudem trafiając w rękawy koszuli. Zastanawiał się, co też przyszło do głowy jego żonie.
– Mildred – powiedział. – Jest lato. Owsianka nie jest dobra na upały.
– Ależ oczywiście, że jest. – Energicznie mieszała potrawę. – Dobra na twoje podwyższone ciśnienie.
Dufus skakał i poszczekiwał, tańczył wokół jego nóg i usiłował się na nie wdrapać, chwytając zębami nogawki. Packer nigdy nie dotykał się do szczeniaka żony, jeśli nie musiał, i odmówił też jakiejkolwiek pomocy przy jego wychowywaniu, poza wymyśleniem imienia. Mildred zgodziła się wyjść za Packera pod warunkiem, że zgodził się, aby zawsze mogła trzymać jednego z tych obrzydliwych, małych piesków, które kojarzyły się jej z dzieciństwem. Dufus nie widział zbyt dobrze. Z jego psiej perspektywy Packer wyglądał jak wielkie i nieprzyjazne drzewo lub jakiś słup albo płot. Za każdym razem, gdy wyczuł Packera, skakał w górę, przykucał i znowu skakał, zapominając o całym świecie. Tym razem udało mu się rozwiązać obie sznurówki przy butach człowieka.
Packer szedł przez redakcję, widząc wszystko na szaro, jakby na świecie nie było innych kolorów. Upychając koszulę w spodnie, skierował się do męskiej toalety, czując wyraźną potrzebę, aby natychmiast się tam znaleźć, chociaż i tak dobrze wiedział, że nic się nie stanie. Przypomniało mu to o wizycie, jaką miał w przyszłą środę o drugiej u urologa.
Andy zjeżdżał ruchomymi schodami, zdecydowany wziąć wreszcie sprawy w swoje ręce. Minął kilka par drzwi i wszedł do klimatyzowanego pomieszczenia, gdzie światem rządziła Brenda Bond, siedząca na ergonomicznym zielonym fotelu obrotowym. Nogi opierała na wygodnym podnóżku, a jej cenne dłonie spoczywały na klawiaturze, która była tak zaprojektowana, aby nie męczyły się nadgarstki.