Выбрать главу

Na początku zawsze rozkładał go na łóżku i pozwalał sobie na chwilę przyjemności, przyglądając się ubraniu, bo nie mógł uwierzyć, że wolno mu nosić coś tak wspaniałego. Jego mundur policjanta z Charlotte był granatowy, zaprasowany w kant i zupełnie nowy, ze śnieżnobiałym emblematem gniazda szerszeni, które wyglądało jak biały wir, umieszczonym na pagonach obu ramion. Najpierw włożył czarne, bawełniane skarpetki, a następnie ostrożnie wciągnął letnie spodnie, zdecydowanie za ciepłe na tę porę roku. Wzdłuż obu nogawek miały delikatne, cienkie paski.

Najbardziej lubił koszulę, z uwagi na pagony i to wszystko, co mógł do niej przypiąć. Włożył ręce w krótkie rękawy i zaczął zapinać guziki, z dołu do góry, cały czas patrząc w lustro. Potem zawiązał krawat. Wreszcie nadeszła pora na plakietkę z nazwiskiem i gwizdek. Do ciężkiego, skórzanego paska przypiął futerał z latarką Mag-Lite i pager, zostawiając miejsce na radio, które miał dostać w Centrum Zapobiegania Przestępczości. Buty z miękkiej skóry nie przypominały tych w stylu militarnym, były raczej podobne do obuwia sportowego dobrej jakości. Mógł w nich biegać, gdyby zaszła taka konieczność, i miał nadzieję, że do tego dojdzie. Nie dostał kapelusza, ponieważ komendant Judy Hammer ich nie lubiła.

Brazil obejrzał się dokładnie w lustrze, aby sprawdzić, czy wszystko jest w należytym porządku. Wracał do miasta samochodem. Otworzył okna i szyberdach, i co jakiś czas wyciągał na zewnątrz rękę, ciesząc się reakcją kierowców na sąsiednim pasie, którzy widzieli jego policyjne insygnia. Tamci zwalniali. Dawali mu pierwszeństwo, gdy zapalało się zielone światło. Ktoś zapytał go o drogę. Jakiś facet splunął na jego widok z oburzeniem, na które Brazil nie zasłużył, ponieważ nie zrobił tamtemu nic złego. Dwóch nastolatków w ciężarówce zaczęło na jego widok stroić miny, ale patrzył przed siebie i jechał jakby nigdy nic. Nie robiło to na nim wrażenia. Był gliną od zawsze.

Budynek Centrum znajdował się kilka przecznic od redakcji gazety i Andy tak dobrze znał drogę, jakby jechał do domu. Skierował samochód do sektora dla gości i zaparkował swoje BMW w części dla prasy, ustawiając auto pod takim kątem jak zwykle, aby ludzie nie uderzali w jego drzwi. Wysiadł i ruszył lśniącymi korytarzami do gabinetu zastępczyni komendantki, nie miał bowiem pojęcia, gdzie znajdował się wydział dochodzeniowy i czy można tam wejść bez przepustki. W szkole policyjnej spędzał czas w klasie, w sali z nadajnikiem radiowym, lub na ulicach, gdzie uczył się, jak kierować ruchem i zażegnywać drobne incydenty. W tym czteropiętrowym kompleksie budynków czuł się zagubiony. Stanął w jakichś drzwiach, nagle zawstydzony, w mundurze, przy którym nie było pistoletu, pałki, rozpylacza ani żadnej innej broni.

– Przepraszam – odezwał się, aby zwrócić na siebie uwagę.

Przy biurku siedział kapitan dyżurny, starszy mężczyzna okazałej postury. Wspólnie z sierżantem przeglądali zdjęcia podejrzanych. Najwyraźniej ignorowali przybyłego. Przez chwilę Brazil przyglądał się reporterowi telewizyjnemu z kanału trzeciego, Brentowi Webbowi, który grzebał w papierach i kradł wszystko, co mogło mu się przydać. To niesłychane. Andy patrzył, jak ten gnojek upychał w swojej teczce raporty, których żaden inny dziennikarz z miasta już nie zobaczy, tak jakby to było zupełnie naturalne, że oszukuje Brazila i każdego, kto chce przekazać najnowsze informacje. Spojrzał na Webba, a potem na sierżanta i kapitana, chociaż ci najwyraźniej nie przejmowali się przestępstwem, które popełniano na ich oczach.

– Przepraszam – spróbował jeszcze raz, tym razem głośniej.

Wszedł do środka, bezczelnie ignorowany przez gliniarzy, którzy od tak dawna nienawidzili tych z gazet, że już zapomnieli, dlaczego.

– Szukam gabinetu zastępczyni komendantki, Virginii West.

Nie można było ignorować Brazila.

Dyżurny kapitan jak gdyby nigdy nic wziął do ręki kolejną partię zdjęć. Sierżant odwrócił się tyłem do intruza. Webb przerwał swoją robotę i uśmiechnął się z satysfakcją, a nawet nieco szyderczo, taksując przybysza spojrzeniem z góry na dół. Ten chłopak wyglądał, jakby szedł na bal przebierańców. Brazil tak często widywał Webba w telewizji, że rozpoznałby go wszędzie; poza tym wiele o nim słyszał. Dziennikarze przezywali Webba „Bomba”, właśnie z powodu takich akcji, jak ta, której świadkiem był przed chwilą Andy.

– No i jak ci się podoba praca wolontariusza? – zapytał łaskawie Webb, nie mając pojęcia, kim jest ten chłopak.

– Którędy do dochodzeniówki? – odwzajemnił pytanie Andy, przeszywając go wzrokiem.

Reporter pokiwał głową.

– Schodami na górę, z pewnością trafisz.

Z zainteresowaniem studiował strój Brazila, a potem zaczął się śmiać, podobnie jak sierżant i kapitan dyżurny. Brazil podszedł do teczki Webba i wyciągnął z niej garść ukradzionych raportów. Wygładził je i wyprostował. Przejrzał pobieżnie i nie śpiesząc się, złożył na pół. Wszyscy patrzyli na niego, a twarz reportera nabiegła krwią.

– Wierzę, że komendant Hammer będzie chciała zobaczyć „Bombę” w akcji. – Andy uśmiechnął się do Webba i wyszedł.

2

Największą jednostką w departamencie policji miasta Charlotte była sekcja patrolowa, ale dochodzeniówka miała najtrudniejsze, najbardziej karkołomne zadania, tak przynajmniej uważała Virginia West. Obywatele interesowali się włamaniami, gwałtami i morderstwami, śledząc z niepokojem postępy w śledztwie, i narzekali, jeśli bandytów nie chwytano natychmiast po popełnieniu przestępstwa. Telefon na biurku Virginii dzwonił bez przerwy.

Kłopoty zaczęły się trzy tygodnie temu, gdy Jay Rule, biznesmen z Orlando, przyleciał do miasta na spotkanie fabrykantów tekstyliów. Kilka godzin po tym, jak opuścił lotnisko w wynajętym maksimie, puste auto odnaleziono na ciemnym, pustym placu przy South College Street, w samym centrum miasta. W samochodzie włączony był sygnał alarmowy informujący o otwartych drzwiach od strony kierowcy i zapalonych światłach. Walizka i torba podręczna leżały na tylnym siedzeniu. Pieniądze, biżuteria, telefon komórkowy, pager i kto wie, co jeszcze, zniknęły.

Jay Rule, lat trzydzieści trzy, został trafiony w głowę pięcioma kulami z pistoletu czterdziestkipiątki, załadowanego morderczą, wydrążoną amunicją, zwaną „Silvertips”. Ciało wciągnięto w zarośla, spodnie i bieliznę miał ściągnięte do kolan, a na genitaliach wymalowany jaskrawopomarańczową farbą w sprayu kształt przypominający klepsydrę. Ani policjanci, ani agenci FBI niczego podobnego nigdy przedtem nie widzieli. Tydzień później zdarzył się podobny wypadek.

Kolejne morderstwo miało miejsce dwie przecznice dalej, przy West Trade Street, na tyłach lokalu Cadillac Grill, zamkniętego tamtego wieczora z powodu morderstwa. Jeff Calley miał czterdzieści cztery lata i był pastorem baptystą. Przyjechał do Charlotte z Knoxville, w stanie Tennessee. Chciał załatwić w mieście pewną sprawę. Przeprowadzał swoją leciwą matkę do domu spokojnej starości „Pod Sosnami” i na czas trwania wszystkich formalności miał się zatrzymać w hotelu Hyatt. Nigdy tam się nie zameldował. Późno w nocy znaleziono wynajętą przez niego jettę, drzwi były otwarte, alarm działał, ten sam modus operandi.

Trzy tygodnie później koszmar się powtórzył, gdy do miasta przyjechał z Atlanty pięćdziesięciodwuletni Cary Luby. Virginia rozmawiała właśnie o tym morderstwie przez telefon, gdy w drzwiach jej pokoju pojawił się Brazil. Nie widziała go, była zbyt zajęta przeglądaniem wstrząsających fotografii z miejsca zbrodni i dyskutowała przy tym gwałtownie z zastępcą prokuratora okręgowego.