– A przecież wszyscy wiedzą, że gliniarze nie potrafią pisać. – Virginia wydmuchała dym. – Nie potrafią nawet czytać, jeśli nie ma tam obrazków.
– Są obrazki.
Machnęła ręką i roześmiała się lekko.
– Widzisz? Brazil milczał.
– Dlaczego mieszkasz tak daleko, w Davidson?
– Chodziłem tam do college’u.
– Domyślam się, że jesteś wykształcony.
– Mam nadzieję.
Błyszcząca crown victoria skręciła w Main Street, która w tym uroczym, akademickim miasteczku była rzeczywiście tym, na co wskazywała jej nazwa. Stały przy niej eleganckie domy z czerwonej cegły, z białą stolarką i werandami porośniętymi bluszczem. West także wychowała się poza Charlotte, ale pochodziła z innej, rolniczej części stanu, gdzie dominującym elementem krajobrazu była czerwona glina. Nie mogła sobie pozwolić na naukę w Davidson i wątpiła, aby jej poziom wykształcenia zrobił na kimś wrażenie. College w Davidson, którego absolwentem był Brazil, dorównywał rangą takim uczelniom jak Princeton i inne, o których mogła tylko marzyć.
– Skoro już o tym rozmawiamy – odezwała się – nie pamiętam żadnego twojego tekstu na temat policji.
– To mój pierwszy dzień w pracy.
Virginia czuła narastające obawy w związku z tym, co czekało ją dzisiejszej nocy. Jakiś pies zaczął szczekać i rzucił się w pogoń za samochodem. Nagle rozpętała się prawdziwa ulewa.
– No więc, co robiłeś przez ten rok? – dopytywała się dalej.
– Pracowałem w dziale programów telewizyjnych – wyjaśnił Brazil. – Brałem dużo nadgodzin, pisałem wiele tekstów, których nikt nie chciał drukować. – Wyprostował się, odpinając pasy bezpieczeństwa. – Takie tam rzeczy.
– Nie zdejmuj pasów, dopóki samochód jest w ruchu. Zasada numer jeden. – Zatrzymała wóz na nierównym niewybrukowanym podjeździe.
– Dlaczego każe mi pani się przebrać? Mam prawo… – Andy usiłował wyrzucić wreszcie z siebie to, co dręczyło go przez całą drogę.
– Ludzie tak ubrani dostają na ulicy kulkę w łeb – przerwała mu Virginia. – Zasada numer dwa. Nie masz żadnych praw. Nie przy mnie. Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jesteś gliną. Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jesteś moim partnerem. Robię to wbrew sobie, kapujesz?
Dom, w którym mieszkał Brazil, tak dawno nie był odnawiany, że z trudem dałoby się określić jego kolor. Może jasnożółty, kremowy lub biały. Teraz wydawał się szary, farba łuszczyła się i odpadała. Przypominał smutną starą kobietę o pomarszczonej twarzy. Na podjeździe parkował sędziwy, pokryty rdzą biały cadillac. Virginia uznała, że ktokolwiek tu mieszka, nie ma gustu, pieniędzy lub czasu na remont i prace porządkowe na podwórku. Brazil ze złością otworzył drzwiczki, zebrał swoje rzeczy i wysiadł. Miał ochotę powiedzieć tej kobiecie, aby się stąd wynosiła i więcej nie wracała. Jednak jego BMW zostało w Charlotte i to był pewien problem. Pochylił się i spojrzał na panią porucznik West.
– Mój ojciec był policjantem.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Virginia była typowym gliną, zachowywała się jak każdy, kto ma władzę, wściekał się Brazil, wchodząc do domu. Nie zamierzała pomóc komuś, kto dopiero zaczynał. Kobiety były najgorsze, jakby nie chciały, aby komukolwiek innemu się powiodło, ponieważ nikt nie był dla nich miły, gdy same zaczynały, a może w ten sposób pragnęły odpłacić mężczyznom, prześladować niewinnych facetów, których nigdy przedtem nawet nie widziały, i tak dalej. Brazil wyobraził sobie Virginię West przy siatce tenisowej: na jego śmiertelny smecz znad głowy odpowiadała perfekcyjnym lobem. Ale on też potrafi wykonać zwycięski serw.
Otworzył drzwi domu, w którym mieszkał całe życie. Już w środku odpiął guziki koszuli i rozejrzał się dookoła, patrząc nagle zupełnie innym wzrokiem na ciemny salon o depresyjnym nastroju, zastawiony tanimi meblami, z poplamionym dywanem na podłodze. Popielniczki z niedopałkami i brudne naczynia stały tam, gdzie je zostawiono, nad wszystkim unosiła się muzyka gospel ze zgranej płyty George’a Beverly Shea. Brazil podszedł do starego sprzętu grającego i z niecierpliwością go wyłączył.
– Mamo? – zawołał.
Zabrał się do sprzątania, bo taki sam bałagan panował w starej kuchni, gdzie na stole stały mleko, sok i ser, jakby ktoś nie chciał wykonać najmniejszego nawet wysiłku, aby schować to wszystko do lodówki, podobnie jak resztkę niedopitej, taniej wódki w kieliszku. Andy pozbierał naczynia i wstawił je do zlewu. Ze złością wyciągnął koszulę ze spodni i rozpiął pasek. Spojrzał na plakietkę ze swoim nazwiskiem, błyszczącą i nową. Dotknął gwizdka na piersi. Przez moment poczuł smutek, którego nie potrafił wytłumaczyć.
– Mamo? – zawołał znowu. – Gdzie jesteś?
Przeszedł przez korytarz i kluczem, który miał tylko on, otworzył drzwi do małej sypialni, gdzie mieszkał. Wnętrze było czyste i uporządkowane, na biurku stał komputer, a na półkach i ścianach tłoczyło się wiele nagród za zwycięstwa w turniejach tenisowych i innych zawodach sportowych. W tym skromnym, bezpretensjonalnym pokoiku człowieka o skomplikowanej naturze znajdowało się setki książek. Ostrożnie powiesił na wieszaku mundur, a następnie przebrał się w szorty koloru khaki i bawełnianą koszulę. Na drzwiach wisiała podniszczona, lotnicza skórzana kurtka, zbyt duża na niego. Wyglądała na bardzo starą. Włożył ją, chociaż wiedział, że jest ciepło.
– Mamo!
Na sekretarce telefonicznej paliło się czerwone światełko, postanowił więc odsłuchać wiadomości. Pierwsza była z działu kredytów gazety i Brazil niecierpliwie nacisnął ponownie guzik, a potem jeszcze trzy razy, przewijając taśmę. Ostatnia pochodziła od Axela. Grał na gitarze, śpiewając Hootie & the Blowfish.
– Pragnę być tylko z tobą…Tak! Andy, tu Axel nie zbywaj mnie. Może zjemy razem kolację? Co sądzisz o restauracji Jacka Strawa…
Brazil z niecierpliwością przerwał nagranie i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Tym razem dzwoniąca osoba była pełna życia i namiętności, dyszała w słuchawkę, odbywając w wyobraźni stosunek z Brazilem, ponownie bez pytania go o zgodę.
– Trzymam cię tak moocnoo, a ty dotykasz mnie językiem, wślizgujesz się… – dyszała niskim głosem, przypominającym mu programy z psycholami, które oglądał czasami jako dziecko.
– Jesteś chora. – Rzucił słuchawkę na widełki.
Stanął przed lustrem wiszącym nad komodą i zaczął sczesywać włosy z czoła. Przeszkadzały mu, były zdecydowanie za długie i rozjaśnione od słońca. Usiłował zaczepić niesforny kosmyk za uchem, gdy nagle ujrzał w lustrze odbicie swojej matki, otyłej kobiety, pijanej i agresywnej.
– Gdzie byłeś? – krzyknęła, usiłując uderzyć syna w twarz.
Brazil w porę uniósł ramię, zasłaniając się przed ciosem. Odwrócił się i złapał matkę za oba nadgarstki, stanowczo, aczkolwiek delikatnie. To był wciąż ten sam męczący dramat, powtarzająca się w nieskończoność bolesna sztuka.
– Spokojnie, spokojnie, spokojnie – powtarzał, prowadząc zamroczoną kobietę w stronę łóżka i ostrożnie sadzając.
Muriel Brazil zaczęła płakać, kołysząc się i bełkocząc.
– Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie, Andy. Błagam, och, błaaagam.
Spojrzał na zegarek. Z niepokojem rzucił okiem w stronę okna, obawiając się, że pani West mogła dostrzec coś przez zaciągnięte żaluzje i poznać przeklęty sekret jego życia.
– Mamo, przyniosę ci lekarstwo, dobrze? – zaproponował. – Pooglądasz sobie telewizję i położysz się spać. Niedługo wrócę.
Nie zgodziła się; łkała, kołysała się i głośno zawodziła.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Nie wiem, co się ze mną dzieje. Andeeee!