Virginia nie słyszała wyraźnie słów, ale dotarło do niej wystarczająco dużo, ponieważ otworzyła okno, aby zapalić papierosa. Podejrzewała, że Brazil mieszkał z dziewczyną i właśnie się pokłócili. Pokręciła głową, wyrzucając niedopałek na porośnięty chwastami, zaniedbany podjazd. Czemu ktoś od razu po skończeniu szkoły postanawia zamieszkać z drugim człowiekiem, jakby nie pamiętał lat, kiedy dzielił z kolegami mieszkanie w akademiku? I po co to? Gdy odjeżdżali, nie zapytała Brazila o nic. Nie miała ochoty wysłuchiwać niczego, co ten młody reporter miałby jej do powiedzenia na temat swojego życia. Wracali do miasta, które było jarzącą się światłami łuną nad horyzontem, dumnym pomnikiem banków i dominacji mężczyzn. To nie była zbyt oryginalna myśl. Judy Hammer wygłaszała ją każdego dnia.
Virginia często woziła swoją szefową po mieście. Judy rozglądała się i z wyciągniętym palcem mówiła o biznesmenach za wysokimi ścianami ze szkła, decydujących, co ukaże się w gazetach, jakie przestępstwa mają być wyjaśnione, kto zostanie kolejnym burmistrzem. Narzekała na ludzi, którzy nie mieszkali w tej okolicy, a decydowali, czy policja potrzebuje brygady rowerowej, laptopów czy może pistoletów. Kilka lat temu bogaci faceci postanowili zmienić im mundury i połączyć policję miejską z policją hrabstwa Mecklenburg. Wszystkie te decyzje, zdaniem komendant Hammer, były podejmowane bez wyobraźni i opierały się na czynnikach ekonomicznych.
Virginia myślała podobnie, przejeżdżając z Brazilem obok olbrzymiego, nowego stadionu, gdzie pokazywał swoje magiczne sztuczki David Copperfield, a miejsca parkingowe w okolicy zajęte były przez tysiące samochodów. Młody dziennikarz wydawał się dziwnie przygaszony, nie robił żadnych notatek. Obserwowała go bacznie, podczas gdy policyjny skaner brutalnie informował o prymitywnych przestępstwach współczesnego miasta, z radia zaś płynęła łagodna muzyka Eltona Johna.
– Do wszystkich załóg w okolicy – rozległ się w pewnej chwili głos dyspozytora. – Włamanie i wtargnięcie w toku, budynek numer czterysta przy East Trade Street.
Virginia przyspieszyła i włączyła policyjne światła. Zawyła syrena, a ich wóz błyskawicznie zaczął wymijać inne samochody.
– To dla nas – powiedziała, włączając mikrofon. Brazil wyraźnie się ożywił.
– Załoga siedemset – odezwała się do dyspozytora. Ten nie spodziewał się zgłoszenia zastępczyni komendantki i był trochę zaskoczony i zdezorientowany.
– Jaka załoga? – chciał wiedzieć.
– Siedemset – powtórzyła porucznik West. – Jestem w okolicy numeru dziewięćset. Biorę W &W w toku.
– Dziesięć-cztery, siedemset!
Radio nadało komunikat. Inne samochody ułatwiały im przebijanie się przez zatłoczone ulice. Brazil spojrzał na policjantkę z nagłym zainteresowaniem. Może jednak nie będzie aż tak źle.
– Od kiedy to zastępczyni komendantki odbiera zgłoszenia? – zapytał.
– Odkąd kibluję tu z tobą.
Celem, do którego zmierzali na East Trade, były cementowe baraki, subwencjonowane przez rząd i użytkowane przez kryminalistów, którzy prowadzili interesy pod osłoną ciemności, a kiedy pojawiały się gliny, zmuszali swoje kobiety do kłamstw. Włamanie i wtargnięcie w owej okolicy to najczęściej, jak wynikało z doświadczenia Virginii, sygnał, że ktoś ma być zrobiony w konia. Zwykle odbywało się to w ten sposób: dzwoniła jakaś dziewczyna i zgłaszała, że coś się dzieje w mieszkaniu, gdzie ukrywał się jej facet, na którego wydano dość wyroków sądowych, aby go zamknąć ze dwadzieścia razy.
– Zostań w aucie – zarządziła porucznik West, parkując za dwoma wozami patrolowymi.
– W żadnym wypadku. – Brazil chwycił za klamkę. – Nie po to przebrnąłem przez tyle problemów, aby siedzieć teraz cały czas w samochodzie. Poza tym, to niebezpieczne być tu samemu.
Nie skomentowała tego, przyglądając się barakowi i obserwując, które okna są oświetlone, a które ciemne. Obrzuciła też wzrokiem parking, pełen samochodów handlarzy narkotyków, i nie zauważyła w pobliżu żywego ducha.
– W takim razie trzymaj się za mną, nie odzywaj się i rób, co ci powiem – rzuciła, wychodząc z wozu.
Plan był dość prosty. Dwaj policjanci mieli podejść do mieszkania na parterze od frontu, a ona i Brazil od tyłu, aby uniemożliwić przestępcom wymknięcie się tylnymi drzwiami. Serce Brazila waliło jak młotem, aż się spocił pod skórzaną kurtką, gdy przemykali w ciemności pod sznurami z bielizną w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic miasta. Virginia, nie spuszczając wzroku z okien, otworzyła kaburę i włączyła radio.
– Światła się nie palą – przekazała wiadomość. – Podchodzimy.
Wyciągnęła pistolet. Brazil szedł trochę za nią, chociaż wolałby brać udział w najściu na lokal od frontu jak skradający się policjanci, ukryci za radiowozem pokrytym graffiti. Wszędzie było pełno śmieci, pozatykanych nawet na zardzewiałych płotach i gałęziach drzew. Policjanci, zbliżając się do drzwi, wyciągnęli spluwy.
Jeden z nich połączył się z nimi, podając informację swojemu szefowi, czyli porucznik West.
– Wchodzimy.
– Policja! – zawołał jego partner.
Noc była czarna jak smoła. Andy starał się uważać na nierówny teren i leżące wszędzie rozbite szkło, jak również na sznury od bielizny, wiszące tak nisko, że groziły uduszeniem. W obawie, że pani West może się pokaleczyć, zapalił latarkę, obejmując policjantkę strumieniem silnego światła. Jej niewyraźna sylwetka z pistoletem wydawała mu się większa niż sam Bóg.
– Zgaś to cholerne światło! – syknęła, odwracając się do niego.
Tym razem policja nikogo nie schwytała. Virginia i Brazil jechali samochodem w nie najlepszych nastrojach, a radio nadawało kolejne komunikaty. Mogli ją trafić. Na szczęście jej podwładni nie widzieli, co zrobił ten głupi dziennikarz. Virginia nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie powie Judy Hammer, co o tym wszystkim myśli, i miała wielką ochotę zadzwonić do swojej szefowej do domu. Potrzebowała czegoś, co mogłoby ją doładować, i podjechała pod Starvin Marvin na South Tryon Street. Zanim zdążyła zaparkować, Brazil już chwycił za klamkę.
– Słyszałeś o tym, że trzeba patrzeć, gdzie się skacze? – zapytała jak surowa nauczycielka.
Odpinając pasy, rzucił jej pełne oburzenia, niezadowolone spojrzenie.
– Nie mogę się doczekać, aby o pani napisać – ostrzegł.
– Posłuchaj. – Wskazała głową na sklep, na szklane drzwi i krążących w środku klientów, robiących zakupy. – Załóżmy, że jesteś gliną. To nie powinno być dla ciebie trudne. A więc wychodzisz z policyjnego wozu. Nie sprawdzasz sytuacji? Wchodzisz wprost na odbywający się właśnie rabunek? I zgadnij, co się dzieje? – Wyszła z wozu i spojrzała na Brazila, wciąż siedzącego w środku. – Jesteś martwy.
Zatrzasnęła drzwi.
Andy patrzył, jak weszła do sklepu. Zaczął robić notatki, ale po chwili zrezygnował i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Nie rozumiał, co się działo. Przeszkadzała mu świadomość, że zastępczyni komendantki nie akceptuje jego obecności, nawet jeśli najpierw wydawało mu się, że nic go to nie obchodzi. Nic dziwnego, że nie wyszła za mąż. Kto chciałby mieszkać z kimś takim jak ona? Brazil wiedział, że jeśli kiedykolwiek odniósłby sukces, nigdy nie byłby tak wredny dla młodych ludzi. Tak postępują ludzie bez serca i taka właśnie była porucznik West.
Oczywiście kazała mu zapłacić za przyniesioną kawę. Kosztowała dolara i piętnaście centów, a nawet nie pomyślała, aby go zapytać, jaką pije. Z pewnością nie była to kawa ze śmietanką i dwudziestoma torebkami cukru. Brazil z trudem ją przełknął, chociaż robił, co mógł, po czym znowu ruszyli na patrol. Policjantka paliła papierosa. Krążyli po ulicach w śródmieściu, gdzie ospale przechadzały się prostytutki, ściskając w rękach ręczniki. Przyglądały im się święcącymi, pustymi oczami.