– Ludzie umierają tak, jak żyją – powiedziała do Brewstera, klepiąc go po ramieniu.
– Pani komendant – detektyw zakładał nowy film do aparatu – jest mi bardzo przykro w związku ze śmiercią pani męża.
– Mnie też. Z wielu powodów, o których nie masz pojęcia.
Zanurkowała pod żółtą taśmą.
Brazil znowu poruszał się po mieście z nadmierną prędkością lub ukrył się w jakiejś małej uliczce. Virginia jechała West Trade Street, wypatrując starego BMW. Zerkała w lusterka, ale nigdzie nie było śladu Andy’ego, tylko policyjny skaner informował o kolejnych problemach w mieście. Wystukała na komórce numer redakcji „Observera”. Po trzech dzwonkach została automatycznie połączona z kimś przy sąsiednim biurku, więc zrezygnowała. Skręciła w Fifth Street, zapalając jedną ręką papierosa. Obserwowała facetów w samochodach, szukających towaru na nocnym rynku. Włączyła syrenę i światła alarmowe, siejąc panikę wśród amatorów zakazanego owocu. Widziała, jak prostytutki i faceci przebrani za kobiety rozbiegają się po ciemnych zaułkach, wściekli, że stracili potencjalnych klientów.
– Głupie mendy! – burknęła, strzepując popiół przez okno. – Warto za to umierać? – zawołała do nich.
Cahoon mieszkał w Myers Park na Cherokee Place. Okazała rezydencja z czerwonej cegły była tylko częściowo oświetlona, ponieważ właściciel, jego żona i najmłodsza córka poszli już spać. Judy ani trochę to nie speszyło. Zamierzała przecież zachować się przyzwoicie wobec dyrektora i wielkiego dobroczyńcy miasta. Nacisnęła dzwonek u drzwi. W duszy czuła przerażającą pustkę i samotność. Nie mogła znieść myśli o powrocie do domu, poruszaniu się po tych samych miejscach, po których chodził Seth, gdzie siadywał, leżał, i które przetrząsał w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie chciała już więcej patrzeć na przedmioty przypominające o jego życiu. Ulubiony kubek do kawy. Czekoladowe lody Ben & Jerry, których nie zdążył zjeść. Zabytkowy srebrny otwieracz do listów, prezent od niego pod choinkę w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku, leżący na biurku w jej gabinecie od tamtej Gwiazdki.
Cahoon usłyszał dzwonek w swoich apartamentach na górze, skąd ponad bukszpanami i drzewem starej magnolii miał doskonały widok na swój potężny budynek zwieńczony koroną. Odrzucił kołdrę z monogramem, zastanawiając się, kto, do diabła, śmie go niepokoić w domu o tak nieprzyzwoitej porze. Podszedł do wideomonitora, zamontowanego na ścianie, i podniósł słuchawkę. Zdumiony, zobaczył na ekranie twarz komendant Hammer.
– Judy? – zapytał.
– Wiem, że jest bardzo późno, Sol. – Patrzyła prosto w kamerę i mówiła do domofonu. – Ale muszę natychmiast z tobą porozmawiać.
– Czy wszystko w porządku?
W panice pomyślał o swoich dzieciach. Wiedział, że Rachael spała w domu. Lecz jego dwaj starsi synowie mogli być wszędzie.
– Obawiam się, że nie – odpowiedziała komendantka.
Cahoon chwycił szlafrok i zarzucił go na piżamę. Jego kapcie klapały po długim, starym perskim dywanie, którym wyłożone były schody. Palcem wskazującym zaczął nerwowo stukać po klawiaturze systemu antywłamaniowego, wyłączając po kolei zabezpieczenia okien, sensory ruchu, fotokomórki we wszystkich drzwiach i oknach, omijając podziemia i bezcenną kolekcję dzieł sztuki, która znajdowała się w innym skrzydle i miała osobny system alarmowy. Kiedy skończył, otworzył drzwi. Mrużył oczy, oślepiony jaskrawym światłem na zewnątrz, które zapalało się automatycznie, gdy cokolwiek wzrostu powyżej trzydziestu centymetrów pojawiało się w promieniu dwóch metrów od budynku. Judy Hammer wyglądała fatalnie. Cahoon nie pojmował, dlaczego była na nogach o tej porze, zaraz po niespodziewanej śmierci męża.
– Proszę, wejdź – powiedział, całkiem już obudzony i bardziej uprzejmy niż zwykle. – Napijesz się czegoś?
Komendantka weszła za nim do przestronnego salonu, a Cahoon zajął się przygotowywaniem drinków. Była tu przedtem tylko raz, na wytwornym przyjęciu, na którym grał kwartet smyczkowy, a w olbrzymich, srebrnych misach leżały na lodzie wielkie krewetki. Pan domu lubił angielskie antyki i kolekcjonował stare książki w skórzanych oprawach.
– Poproszę bourbona – zdecydowała.
Cahoon ucieszył się, chociaż nie wolno mu było jeść tłuszczu, pić alkoholu i zażywać innych przyjemności. Postanowił także nalać sobie podwójną porcję, bez lodu. Otworzył butelkę Blanton’s Kentucky, nie zwracając najmniejszej uwagi na koktajlowe serwetki z monogramami, które bardzo lubiła jego żona. Wiedział, że powinien się wzmocnić, ponieważ Judy nie przyszła tu z dobrą nowiną. Drogi Boże, żeby tylko nie stało się nic złego żadnemu z chłopców! Czy nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy ojciec nie będzie się o nich martwił, o intensywne życie, jakie prowadzili, mknąc w swoich sportowych wozach lub na motorach Kawasaki Jet Skis o mocy stu koni?
Proszę, aby nic się im nie stało, obiecuję, że postaram się być lepszy, modlił się w duchu Cahoon.
– Słyszałem o twoim mężu… – zaczął.
– Dziękuję. Lekarze musieli dokonać bardzo rozległych amputacji, Sol. – Judy przełknęła ślinę. Wypiła łyk bourbona i poczuła przyjemne ciepło. – Jego organizm nie był na tyle silny, aby zwalczyć chorobę. Cieszę się tylko, że długo nie cierpiał.
Jak zwykle, starała się dostrzec jaśniejszą stronę życia, mimo że jej serce było zranione i pełne bólu. Nie mogła i nie potrafiła jeszcze zaakceptować faktu, że kiedy tego ranka, i każdego następnego dnia wzejdzie słońce, w jej domu będzie panowała cisza. Nie usłyszy więcej nocnych odgłosów myszkowania po szafkach w kuchni i włączania telewizora. Nie będzie już nikogo, komu mogłaby powiedzieć, że wróci później do domu lub zje obiad w mieście. Nie była dobrą żoną. Nie była nawet dobrym przyjacielem. Cahoon był wstrząśnięty, widząc tę silną kobietę ze łzami w oczach. Starała się odzyskać nad sobą kontrolę, ale brakowało jej sił. Podniósł się ze skórzanego fotela i przygasił nieco kinkiety z ciemnego mahoniu, które pochodziły z Anglii, z szesnastowiecznej rezydencji w stylu Tudorów. Następnie podszedł do komendantki i usiadł obok niej na sofie. Wziął ją delikatnie za rękę.
– Wszystko będzie dobrze, Judy – powiedział cicho, wzruszony. – Masz pełne prawo tak się czuć, nie rób sobie wyrzutów. Jesteśmy tu sami, ty i ja, dwie ludzkie istoty. To, kim jesteśmy, nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.
– Dziękuję, Sol – wyszeptała drżącym głosem, wycierając oczy. Wypiła jeszcze trochę bourbona.
– Możesz się upić, jeśli chcesz – zaproponował. – Mamy dużo gościnnych pokoi, nie będziesz musiała wracać do domu samochodem.
Poklepała go po ręku, skrzyżowała ramiona i zrobiła głęboki oddech.
– Porozmawiajmy o tobie – zaproponowała.
Zaniepokojony Cahoon wrócił na swój fotel i spojrzał na nią z niepokojem.
– Proszę, tylko nie mów mi, że chodzi o Michaela lub Jeremiego – odezwał się ledwie słyszalnym głosem. – Wiem, że to nie dotyczy Rachael, bo śpi na górze w swoim pokoju. Podobnie jak moja żona. – Przerwał na chwilę, zbierając myśli. – Moi synowie wciąż jeszcze są trochę nieokiełznani, obaj pracują dla mnie, ale buntują się z tego powodu. Wiem, że grają nieco za ostro, zdecydowanie za ostro, mówiąc prawdę.
Judy pomyślała o swoich synach i nagle przeraziła się, że mogła wywołać niepokój w sercu siedzącego naprzeciw niej ojca.