Выбрать главу

– Rodzina?

– Żona, dwóch synów w liceum i gimnazjum.

– A ten jego biznes? Pensjonat? Knajpa?

– Plandeki.

Szacki pokiwał głową. Raczej nie była to działalność, przy której chłopcy z miasta upominali się o swoją dolę. A taką możliwość trzeba było rozważyć przy dziwacznych uszkodzeniach ciała. Oczywiście facet mógł działać w szarej strefie, plandeki mogły być, nomen omen, przykrywką. Posiadanie rodziny tłumaczyłoby wtedy strach Kiwita przed angażowaniem organów ścigania.

– Porozmawiałem z nim spokojnie. Wyjaśniłem, że jeśli ktoś mu grozi, to jego rodzina wcale nie będzie bezpieczniejsza, jak zacznie udawać, że zagrożenia nie ma. – Falk udowadniał, że bezbłędnie nadąża za tokiem rozumowania swojego patrona. – Opowiedziałem o prawach pokrzywdzonego, wytłumaczyłem, jakie środki możemy zastosować wobec podejrzanego sprawcy. Że przy takim uszkodzeniu i groźbach areszt byłby możliwy. Że on sam nie musiałby się bać o dzieci. Liczyłem, że coś go ruszy. Ale nie.

Szacki myślał. Coś mu tu nie grało.

– Jak on wygląda? Mały, chudy?

– Postawny, barczysty, z brzuchem.

– Inne obrażenia?

– Nie.

Sprawa powinna być z automatu umorzona, nie było sensu prowadzić śledztwa w wypadku bójki, kiedy pokrzywdzony nie chce zeznawać. Jeśli to nie była bójka, tylko facet prowadził szemrane interesy na przykład z Rosjanami, sam był sobie winien. I Falk podjął bardzo życiową, logiczną decyzję. Szacki chyba zrobiłby to samo.

– Proszę, żeby pan odroczył decyzję jeszcze o dwa dni – powiedział do asesora. – Jeśli nie ma innych obrażeń ciała, to pan Kiwit ani się nie przewrócił na nic, ani nie brał udziału w pijackiej bójce. To oznacza, że musiało ich być co najmniej trzech, żeby móc go obezwładnić i gmerać czymś w uchu. Ewentualnie zaszantażowali groźbami lub twardą przemocą wobec rodziny. Proszę, żeby pan sprawdził, skąd zgarnęło go pogotowie, zrobił szopkę z przeszukaniem domu pod kątem krwi, przesłuchał żonę i synów, a potem jeszcze raz go przycisnął. Najlepiej na Partyzantów. Pokój z weneckim lustrem, kamery, niech myśli, że to poważna sprawa.

Edmund Falk nie dyskutował. Pokiwał głową, jakby rozumiał, że jeszcze niejedną życiową decyzję podejmie. Teraz pora na naukę. Schował papiery i wstał. Był niski, może nie w sposób budzący zdumienie, ale zauważalny, zwłaszcza że pochodził z pokolenia dobrze odżywionych olbrzymów. Albo geny, albo jego matka nie umiała odstawić używek w czasie ciąży.

Niski, drobny, szczupły, o figurze tancerza. Szackiemu nagle zrobiło się przykro, że pytając o Kiwita, użył sformułowania „mały, chudy”. To Falk był mały i chudy, na dodatek zawsze ubierał się na czarno lub ciemnoszaro, co sprawiało, że zajmował sobą jeszcze mniej miejsca. Mógł pomyśleć, że to od patrzenia na niego Szackiemu przyszło takie pytanie do głowy.

– Ładnie pan przemawiał w mojej starej szkole, panie prokuratorze – powiedział przed wyjściem.

– Słyszał pan?

– Widziałem. Dwudziesty pierwszy wiek. – Musiał go zaboleć „mały, chudy”. Zwykle asesor nie pozwalał sobie na złośliwości.

Od konieczności riposty wybawił Szackiego telefon. Falk wyszedł.

– Szacki.

– Dzień dobry, mówi doktor Frankenstein.

– Bardzo zabawne.

– Profesor doktor habilitowany Ludwik Frankenstein ze szpitala uniwersyteckiego na Warszawskiej. Pan się podpisał pod postanowieniem o przekazaniu nam NN.

– Tak.

– Musi pan do mnie przyjechać jak najszybciej. Zakład anatomii, kwadratowy budynek na lewo za szlabanem.

3

Chwilę błądził, bo z Warszawską w Olsztynie było jak z Koszykową w Warszawie, występowała w dwóch niekompatybilnych wariantach. Kojarzył ulicę jako szeroką wylotówkę w stronę uniwersytetu i dalej Olsztynka, tymczasem miała ona brzydszą siostrę – krótki odcinek obstawiony zapuszczonymi kamieniczkami tuż obok starówki. Trzeba było skręcić w lewo koło mostu Jana. Szpital mieścił się vis-ŕ-vis „pijalni piw regionalnych”.

Pokazał stróżowi legitymację i znalazł miejsce do parkowania między zabudowaniami. Kiedyś był to niemiecki szpital garnizonowy, raczej drugorzędny, budynki z nieśmiertelnej czerwonej cegły wydawały się znacznie mniejsze i skromniejsze w porównaniu z neogotyckimi gmachami szpitala miejskiego. Część wyglądała na zaniedbaną, część została wyremontowana, w głębi pysznił się nowoczesny budynek, ładnie wkomponowany w pruską architekturę. Panowała tu atmosfera placu budowy, wynikająca z faktu, że wydział medyczny działał w Olsztynie dopiero od kilku lat. Przez ten czas udało się przekształcić zapyziały wojskowy szpital w kliniczne cudeńko. Szacki odwiedzał tu w zeszłym roku matkę Żeni i już wtedy uznał, że całość ma dość ludzki wymiar w porównaniu z różnymi medycznymi monstrami, które widywał w swojej karierze. Wtedy na dodatek panowała upalna wiosna, kasztany między budynkami kwitły, stare ceglane mury dawały przyjemny chłód.

Teraz chłód był ostatnim, czego potrzebował. Okutał się płaszczem i szybkim krokiem przeszedł do jedynego kwadratowego budynku, wyjątkowo otynkowanego na biało. Pomyślał, że skoro ktoś się nazywa Frankenstein, to na pewno normalnie wygląda i normalnie się zachowuje. Byłaby to miła odmiana po tych wszystkich szalonych patologach, których spotkał. Poza tym to wykładowca akademicki, a nie jakiś świr krojący trupy całymi dniami. Musi być normalny, w końcu dzieci uczy.

Próżne nadzieje.

Profesor doktor habilitowany Ludwik Frankenstein czekał na niego u szczytu schodów, przy wejściu do Collegium Anatomicum. Cóż, zrobił wszystko, żeby upodobnić się do szalonego naukowca z powieści gotyckiej. Stał wyprostowany jak trzcina, wysoki, chudy, o długiej, szlachetnej, klasycznie przystojnej twarzy tego jedynego dobrego niemieckiego oficera z amerykańskich filmów wojennych. Stalowe spojrzenie, nos prosty jak odrysowany przy ekierce, krótka jasna broda, przystrzyżona ŕ la Reymont. Do tego okrągłe okulary w bardzo cienkich drucianych oprawkach i przedziwny medyczny fartuch ze stójką, zapinany z boku na rząd guzików jak oficerski szynel. Żeby stylizacja była pełna, brakowało mu fajki z długim cybuchem i odciętych dłoni wystających z kieszeni fartucha.

– Frankenstein – powiedział, wyciągając rękę na powitanie.

Brakowało tylko, żeby na drugim planie huknęła błyskawica.

Kiedyś to była szpitalna stołówka – objaśnił Szackiemu, prowadząc go przez laboratoryjne wnętrze.

– Widzę – mruknął prokurator, patrząc na poustawiane pod ścianą papierowe talerzyki z resztkami tortu i puste butelki od szampana. – Przyzwyczajenie drugą naturą budynków.

Po chwili naukowiec otworzył drzwi i weszli do sali prosektoryjnej, bez wątpienia najnowocześniejszej, jaką Szacki kiedykolwiek widział. Chromowany stół, wyposażony w całe instrumentarium niezbędne do krojenia, kamery do rejestracji, lampy i potężny wyciąg. Pewnie nie radził sobie do końca z zapachem trupa, ale może przynajmniej nie trzeba było po sekcji wrzucać wszystkich ciuchów do pralki.

Wokół stołu w kilku wysokich rzędach piętrzyły się krzesła, sala była nie tylko prosektorium, ale też akademicką aulą.

– Tutaj – powiedział niskim głosem Frankenstein – wydzieramy śmierci jej tajemnice.

Poważne słowa profesora brzmiałyby dostojnie, gdyby nie to, że w tej świątyni śmierci na parapetach stały kolejne butelki po szampanie, pod sufitem wolno sunęły poruszane przez wentylację baloniki, a z bezcieniowych lamp zwisało kilka kolorowych serpentyn. Szacki nie skomentował ani śladów imprezy, ani zagajenia naukowca. Patrzył na kości swojego wczorajszego Niemca, pieczołowicie ułożone na stole. Na pierwszy rzut oka szkielet wyglądał na kompletny. Wsadził dłonie do kieszeni płaszcza i mocno ścisnął kciuki. Naukowiec nazywał się dziwacznie i wyglądał jak wariat, ale przecież ciągle mógł być normalnym facetem o niecodziennej aparycji. Rzeczowym, konkretnym, miłym.