Выбрать главу

– Ten stół – profesor pogładził chromowaną powierzchnię – jest dla zwłok tym, czym bugatti veyron dla siedemdziesięcioletniego playboya. Trudno sobie wyobrazić lepsze połączenie.

Próżne nadzieje.

Szacki puścił swoje kciuki, przełknął komentarz o tym, czy w związku z tym ma przepraszać za dostarczenie jedynie starych kości, i przeszedł do rzeczy:

– O co chodzi?

– Pan, jako prokurator, zna na pewno podstawy biologii, jej pseudonaukową wersję wystarczającą do badań kryminalistycznych. Ile potrzeba lat, żeby z człowieka został szkielet?

– Koło dziesięciu, zależy od warunków – odpowiedział spokojnie, chociaż czuł rosnącą irytację. – Ale żeby był w tym stanie, żadnych tkanek, chrząstek, żadnych ścięgien, włosów, to nie mniej niż trzydzieści. Nawet biorąc pod uwagę, że rozkład ciał pozostawionych na powietrzu trwa szybciej niż w wodzie i znacznie szybciej niż tych pogrzebanych.

– Bardzo dobrze. Są różne drugorzędne czynniki, ale w naszym klimacie zwłoki pozostawione same sobie potrzebują minimum dwóch, trzech dekad, żeby osiągnąć taki stan. Tak pomyślałem, kiedy układałem naszego delikwenta. Pomyślałem też, że szkielet jest na tyle kompletny, że zrobię z niego puzzle: różne elementy powrzucam do torebek i studenci będą je musieli układać na czas. Byłem gotów samemu dorobić brakujące elementy. – Poprawił okulary i uśmiechnął się przepraszająco. – Takie małe plastyczne hobby.

Szacki szybko zrozumiał, do czego zmierza ten wywód.

– Ale nie ma brakujących elementów.

– Właśnie. Dało mi to do myślenia, taka zagadka. Zwłoki leżą kilkadziesiąt lat i nie zginęła ani jedna kostka. Żadna myszka nie zabrała?

Szacki wzruszył ramionami.

– Zamknięta żelbetowa konstrukcja.

– Przyszło mi to do głowy, ale zadzwoniłem do znajomych zajmujących się historią Olsztyna... Pan jest z Olsztyna?

– Nie.

– Tak też myślałem. Wrócimy do tego. Zadzwoniłem do znajomych i powiedzieli mi, że to był zwykły schron przeciwlotniczy, piwnica. Czyli nie musiał być hermetyczny, miał sanitariaty, kanalizację, wentylację. Wszystko można o nim powiedzieć, ale nie że była to zamknięta konstrukcja. Co oznacza, że szczury, walcząc o jedzenie, powinny rozwlec te zwłoki po wszystkich zakamarkach. Dlaczego tego nie zrobiły?

Szacki tylko spojrzał.

– Ciało ma swoje tajemnice. – Frankenstein ściszył głos, żeby nikt nie miał wątpliwości, że zamierza zdradzić jedną z nich. – Wie pan, że w płucach mamy receptory smakowe jak na języku?

– Teraz już tak.

– I to gorzkiego smaku! Pęcherzyki płucne reagują na gorzki smak. Co oznacza, że ostatecznym lekiem na astmę może być nie jakaś cudem wyprodukowana substancja, ale cokolwiek obojętnego, byleby było gorzkie. Nie zazdroszczę facetowi, który to odkrył. Koncerny farmaceutyczne pewnie już wyznaczyły nagrodę za jego głowę.

– Panie profesorze, proszę...

Ad rem. Tylko jeszcze informacja na wieczór: szyjka macicy też posiada receptory smakowe. Ona z kolei lubi smak słodki. Myśli pan, że to ma coś wspólnego z tym, że plemniki dla żywotności podróżują sobie na podkładce z fruktozy?

Szacki pomyślał, że atak jest najlepszą obroną przed szaleńcem.

– Ciekawe – powiedział, naśladując ton Frankensteina. – Może chciałby pan w takim razie wejść do spółki produkującej ogromne czekoladowe wibratory? Pańska wiedza o ludzkiej anatomii mogłaby być w tym wypadku niezastąpiona.

Frankenstein poprawił druciane okulary i spojrzał na niego wzrokiem niemieckiego oficera.

– Przemyślę to. Ale wróćmy do kości. – Założył ręce za plecami i zaczął się przechadzać wokół stołu. – Stanąłem przed zagadką, do której kluczem były te oto szczątki. Więc zacząłem im się przyglądać. Na początku nie zwróciłem na to uwagi...

– To kobieta czy mężczyzna? – wtrącił Szacki.

– Mężczyzna oczywiście. Nie zwróciłem uwagi, bo czasami nawet w wyniku rozkładu paliczki palców stopy nie rozpadają się na oddzielne kości, zapieczone przez cienkie torebki stawowe i zwyrodnienia. Proszę spojrzeć. – Podniósł jedną kość i rzucił w kierunku Szackiego.

Prokurator złapał ją bez zastanowienia i bez obrzydzenia, widział gorsze trupy niż pan profesor.

Były to dwie niewielkie kości, jedna długości może trzech centymetrów, druga pięciu. Połączone cienką warstwą białej, przezroczystej właściwie chrząstki stawowej.

– Nic pana nie dziwi?

– Staw nie uległ rozkładowi.

– Proszę spróbować poruszyć kośćmi.

Poruszył. O dziwo, można je było zgiąć. To niemożliwe, żeby w kilkudziesięcioletnich zwłokach były działające stawy.

– A teraz proszę spróbować je rozdzielić.

Pociągnął delikatnie. Wystarczyło. W jednym ręku trzymał krótszą kość, zakończoną niewielką metalową płytką z otworkiem, wyglądało to jak podkładka pod nakrętkę. Na dłuższej kości została chrząstka, o dziwo zakończona długim na centymetr kwadratowym bolcem.

– Co to jest? – zapytał.

– To jest silikonowa endoproteza stawu śródstopno-paliczkowego, zwana też endoprotezą pływającą, nowoczesne rozwiązanie w dziedzinie protez stawowych. Sposób na operacyjne rozprawienie się ze schorzeniem zwanym sztywnym paluchem. Najbardziej dokuczliwym dla sportowców. I dla kobiet, bo nie można chodzić na obcasach. Ten miał, oceniając po szwach czaszkowych, około pięćdziesiątki. Czyli ani kobieta, ani sportowiec. Czyli pewnie lubił dbać o siebie.

Mózg Szackiego pracował na szybkich obrotach.

– To ma jakiś numer seryjny? – zapytał.

– Normalne tak, silikonowe nie, ale jest tylko jeden ośrodek w Warszawie, gdzie robią takie rzeczy, specjalizują się w chirurgii stopy. Mój dawny student dorabia się tam majątku, bo kobiety potrzebują do swoich szpilek w cenie samochodu idealnych produktów anatomicznych. Zadzwoniłem do niego. Tak z ciekawości.

– I?

– Protezę tego rodzaju i tej wielkości wszczepił na razie tylko jedną. Pacjentowi z Olsztyna. Któremu bardzo zależało na tej operacji, bo kocha długie spacery po swojej kochanej Warmii. A panu jak się podoba w Olsztynie?

– Wspaniałe miejsce – burknął Szacki.

Potrzebował nazwisk i namiarów.

Frankenstein rozpromienił się i wyprostował, jakby miał dostać order od samego Führera.

– Też tak sądzę. Wie pan, że my tu mamy jedenaście jezior w samych granicach miasta? Jedenaście!

– Powiedział, kiedy była ta operacja? – zapytał Szacki, myśląc, że pięcio- lub siedmioletnie zwłoki to ciągle niezbyt świeża sprawa, ale zawsze jakaś zagadka w tym jest.

– Dwa tygodnie temu. Dziesięć dni temu pacjent wyszedł od nich z lecznicy i pojechał do domu. Dokładnie piętnastego listopada. Podobno nie mógł się doczekać sobotniego spaceru.

– To niemożliwe – odparł Szacki, wpatrując się w dwie trzymane przez siebie kości stopy, która ponad tydzień temu spacerowała podobno po warmińskim lesie. Połączył je i zaczął wyginać, sztuczny staw pracował idealnie.

Frankenstein wręczył mu niewielką kartkę.

– Dane pacjenta.

Piotr Najman, zamieszkały w Stawigudzie. Urodzony w 1963 roku, tydzień temu skończył pięćdziesiątkę. Albo skończyłby pięćdziesiątkę.