– Dziękuję, profesorze – powiedział. – Niestety muszę panu utrudnić życie na wydziale. Nie może pan ruszać tych szczątków, nikt nie może tutaj wchodzić ani niczego dotykać, dopóki policja nie zabierze tego do laboratorium do dalszych analiz. Już wystarczająco zanieczyściliśmy materiał dowodowy. Wychodzimy.
Idąc do drzwi, układał w głowie plan czynności śledczych. Oczywiście może się okazać, że Najman sobie w kapciach telewizję ogląda, doszło do jakiegoś kuriozalnego nieporozumienia, a na uczelni pomieszały im się różne kości w czasie imprezy. Ale musiał działać tak, jakby to była najmniej prawdopodobna możliwość.
– Panie prokuratorze... – Frankenstein wymownie wskazał na niego palcem.
Zaklął w myślach. Bardzo profesjonalnie się zaprezentował, szlag by to trafił. Wrócił do stołu sekcyjnego i odłożył na miejsce połączone sztucznym stawem kości.
– Widzę, że spędzacie tu wolny czas – powiedział złośliwie, wskazując na pozostałości po imprezie.
– Nie czytał pan gazet? Dostaliśmy Grand Prix na targach innowacji w Brukseli. Pierwszy raz od czasu Religi i jego sztucznego serca. Za projekt pozwalający w 3D oglądać modele tworzone na podstawie łączonych badań rezonansem i tomografem. Genialna sprawa.
– I świętujecie w prosektorium?
– Zawsze – odpowiedział profesor takim tonem, jakby nie było rzeczy zwyczajniejszej. – Musimy pamiętać, kto nam towarzyszy na każdym kroku.
– Kto? – zapytał Szacki mechanicznie, kiedy już wyszli z prosektorium i szli korytarzem do wyjścia. Myślami był zupełnie gdzie indziej.
– Śmierć.
Prokurator zatrzymał się i spojrzał na profesora.
– Potrafi pan wyjaśnić, jak z człowieka może w tydzień zostać szkielet?
– Oczywiście. Obecnie rozważam pięć różnych hipotez.
– Na kiedy będzie pan gotowy, żeby o nich porozmawiać?
Frankenstein zapatrzył się nagle, jakby miał przed sobą bezkresną dal, a nie planszę z grafikiem ćwiczeń wywieszoną na ścianie. To nie mógł być dobry znak. Biegły patolog kazałby na taką opinię czekać kilka miesięcy. A profesor doktor habilitowany?
– Jutro o jedenastej. Ale musi mi pan zostawić te szczątki. Proszę się nie martwić. Po pierwsze szkoliłem większość polskich patologów, po drugie mam tutaj sprzęt, przy którym olsztyńskie laboratorium kryminalistyczne to zestaw małego chemika.
– Nie martwię się – odparł Szacki. – Do jutra.
Profesor doktor habilitowany Ludwik Frankenstein niespodziewanie położył mu rękę na ramieniu i spojrzał głęboko w oczy.
– Lubię pana – powiedział.
Szacki nawet nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Na schodach odetchnął głęboko listopadowym powietrzem. Czuł się słabo i kręciło mu się w głowie. Czuł się słabo, bo gdyby nie przyzwyczajenie z Warszawy, rutynowo kazałby pewnie zakopać szczątki, a razem z nimi dowód niecodziennej zbrodni. Oczywiście martwiło go trochę, że sprawiedliwości nie stałoby się zadość. Ale na myśl, że mógł się pozbawić najbardziej obiecującej sprawy od lat – na tę myśl naprawdę ugięły się pod nim nogi.
4
Chyba brakowało mu akcji. Powinien teraz wrócić do firmy, poinformować szefową o nowej, trudnej i zapewne wkrótce bardzo głośnej sprawie. Ściągnąć do siebie smutnego dochodzeniowca Bieruta, zrobić plan czynności. Wysłać jak najszybciej kogoś do domu Najmana, wezwać rodzinę na przesłuchanie. Poprosić kogoś w Warszawie o przesłuchanie lekarza od stopy. Czekać na wyniki badań. Ot, śledztwo. Jednak zamiast tych rutynowych czynności kazał Bierutowi ustalić adres, kwadrans później był już po rozmowie telefonicznej z żoną Najmana i jechał Warszawską – tą prawdziwą szeroką Warszawską – w stronę Stawigudy. Przejeżdżał koło Kortowa, kiedy z nieba zaczęło coś padać. Tym razem nie był to zamarzający deszcz, tylko dziwacznie mokry śnieg. Ogromne płatki wyglądały, jakby po drodze z chmury ktoś je przeżuł, a potem wypluł z nienawiścią na szybę citroena.
W gruncie rzeczy miła odmiana po wczorajszym, bo wycieraczki dawały sobie z tym radę.
Szacki minął teren uczelni i zaraz potem opuścił Olsztyn, po obu stronach drogi wyrosła ściana lasu. Nie mówił o tym nikomu, ale uwielbiał ten drogowy pejzaż. Inne większe polskie miasta otoczone były buforem szkaradnej podmiejskości. Po opuszczeniu centrum najpierw jechało się przez blokowiska, a potem przez strefę magazynów, warsztatów, zardzewiałych szyldów, podwórek pełnych rozjeżdżonego błota. W Olsztynie też mieli takie wylotówki – przede wszystkim na Mazury – ale ta była inna. Po wyjechaniu z centrum trafiało się na kompleks uniwersytecki, niegdyś pruski szpital psychiatryczny. Najpierw stare, owiane legendami budynki, potem nowoczesne, sfinansowane przez Unię zabudowania. Jeszcze stacja benzynowa i już, koniec miasta, droga biegła łagodnym łukiem, kilkaset metrów po tabliczce informującej o końcu Olsztyna nie było już śladu cywilizacji. Kochał w tym mieście, że w kilka minut można się znaleźć w leśnej głuszy.
Ruch był niewielki, Szacki przyspieszył trochę na drodze, która falowała delikatnie zgodnie z rytmem pagórkowatego warmińskiego krajobrazu. Do Stawigudy miał niecałe dwadzieścia kilometrów.
Zawsze mieszkał w mieście. Nigdy nie miał z okien innego widoku niż na inne mieszkania w innych budynkach. Przez czterdzieści cztery lata. Gdyby teraz jego grat wpadł w poślizg na mokrej brei, Szacki umarłby, nie wiedząc, jak to jest, kiedy się staje z kubkiem kawy w oknie sypialni i wzrok zatrzymuje się dopiero na linii horyzontu.
Trzy lata temu wrócił do Warszawy po krótkim pobycie w Sandomierzu jedynie po to, aby przekonać się, że on i jego miasto rodzinne dali już sobie wszystko, co mieli do zaoferowania. Męczył się potwornie, fizycznie odczuwał, jak go ten brzydki moloch gnębi i gniecie. Zaczął się rozglądać za konkursami na etaty, zanim jeszcze rozpakował walizkę z ciuchami. I gdzieś przy Olsztynie zdecydowało takie ukłucie, że to Mazury. Jeziora, lasy, słońce. Wakacje. W życiu tam nie był, zawsze jeździł nad morze, ale tak to sobie wyobrażał. Że się osadzi, znajdzie mały domek z widokiem na sosnowy zagajnik i będzie szczęśliwy, czytając wieczorami pogodne książki i dorzucając drewna do kozy. Nie mieszkały w tych wizjach żadne kobiety – tylko on, cisza i spokój. Gorąco wtedy wierzył, że jedynie samotność może dać mężczyźnie prawdziwe spełnienie.
Dwa lata później rzeczywistość nijak nie przystawała do wcześniejszych wizji. Tkwił w związku, ciągle świeżym, ale już nie namiętnym romansie. I przeprowadził się, owszem, z kawalerki w bloku na Jarotach do mieszkania swojej dziewczyny, tak bardzo w mieście, że bardziej byłby tylko namiot rozbity na schodach ratusza. Niby mieszkanie w starej willi, niby z ogrodem, ale z kuchni widział miejsce pracy – złośliwość losu. No i przestał mówić „Mazury”. Mieszkał na Warmii i podobała mu się ta odrębność, a Żenia się śmiała, że sposób, w jaki to podkreśla, najlepiej świadczy o tym, że podpisał volkslistę.
To prawda. Miejsce urodzenia przestało go definiować i to było dobre.
Stawiguda to duża wieś, rozrastająca się chaotycznie, składająca się w większości ze współczesnej, jednorodzinnej zabudowy. Nie było tu żadnej urbanistycznej ani architektonicznej myśli, która zamieniłaby przestrzeń w przyjazne miejsce. Istny przegląd projektów z katalogu, oddzielonych od siebie różnymi murami i płotami. Gargamele mieszały się z dworkami polskimi, amerykańskimi willami i chatami z bali. Na dodatek ambicją każdego sąsiada było posiadanie ścian w wyróżniającym się kolorze, jakby sam adres nie wystarczał do identyfikacji nieruchomości.
Dom Najmanów był domem – na ile Szacki zobaczył w zapadającym mroku – seledynowym. Poza tym niczym się nie wyróżniał. Dość nowy, wybudowany pewnie w ciągu ostatnich siedmiu, dziesięciu lat. Na planie kwadratu, parterowy, z małymi oknami i ogromnym dachem, wyższym od kondygnacji. Jakby strych miał tam być najważniejszym pomieszczeniem. Oddzielony od sąsiednich posesji metalowym ogrodzeniem z solidnymi, murowanymi słupami. Podjazd z kostki brukowej, teraz przykrytej topniejącym śniegiem.