– Ćwiczyłem to kilka razy. Naprawdę mądrzy przestępcy, jak chcą kogoś zabić, to upijają gościa, duszą go i zakopują w mocnym foliowym worku gdzieś w środku lasu. Zbrodnia doskonała, w tym kraju jedna trzecia powierzchni to lasy, trzeba naprawdę mieć pecha, żeby wpaść. Ale jak ktoś się zaczyna bawić w teatr, w gierki, dziwne zwłoki, zostawia przy tym tyle śladów, że musi wpaść.
6
Wyszedł na pokrytą topniejącym śniegiem Emilii Plater i uznał, że musi się porządnie przejść, zanim wróci do królestwa dwóch jędz. Był zbyt rozedrgany i zbyt podniecony śledztwem, łatwo mógł wszcząć jakąś awanturę. Postanowił zrobić sobie spacer wokół budynku rejencji, wystarczy, żeby trochę ochłonąć.
Skręcił w lewo, mokry śnieg miał dziwną konsystencję rozgotowanej kaszy. Szybki marsz rozgrzał Szackiego i odwrócił jego uwagę od sprawy, w końcu prokurator przestał widzieć przed sobą szkielet ułożony na chromowanym stole. Za światłami, między budynkiem sądu a szubienicami – jak nazywano stary pomnik wdzięczności Armii Czerwonej – myślał już bardziej o tym, co go czeka w domu.
„Musimy porozmawiać”. Jasne, zawsze trzeba rozmawiać. Najlepiej przez wiele godzin, najlepiej bez końca prowadzić rozmowy, które nie wiodły do żadnego katharsis, w końcu przy nich zasypiali ze zmęczenia, a następnego dnia nie pamiętali nawet, o czym rozmawiali. Prowadził jednak te rozmowy grzecznie, niewielką częścią świadomości, całą resztę poświęcając na to, żeby nie wybuchnąć, nie wydrzeć się, nie walnąć pięścią o drzwi szafy, nie wybiec. Wiedział, że tak trzeba, że kobiety tego wymagają.
Więc rozmawiał, negocjował, starał się być nowoczesny. Wkładał dużo wysiłku, żeby budować partnerską relację. Ale do jasnej cholery, ludzie nie są identyczni. Można powtarzać, że płeć nie ma znaczenia, ale ona zawsze będzie miała znaczenie. To hormony, to pamięć genetyczna, stworzona przez wypełnianie przez wieki określonych ról społecznych. Budują związek partnerski, ale Szackiemu łatwiej – nawet jeśli Żenia się z tego śmieje – wyjść do pracy z teczką. Oczywiście to nie polowanie na mamuta, ale symboliczny gest: opuszczam ognisko domowe, żebyśmy mieli co jeść i czuli spokój. Na dodatek jego profesja oznaczała: opuszczam dom, żebyśmy mogli czuć się bezpiecznie. Ciekawe, ilu szeryfów z Dzikiego Zachodu po powrocie z polowania na bandytę dzieliło się z żonami obowiązkami domowymi.
Rozumiał, że to nie amerykańskie lata pięćdziesiąte. Nie oczekiwał, że po wejściu do domu ktoś mu ściągnie buty i założy kapcie, a po obiedzie w jego rękach same znajdą się szklaneczka bourbona i gazeta. A swoje dzieci zauważy wtedy, kiedy wrócą ze studiów i będzie mógł zadecydować, czy chce się z nimi zaprzyjaźnić, czy nie.
Rozumiał nawet, że to nie pamiętane przez niego lata siedemdziesiąte, lata szczęśliwego peerelowskiego dzieciństwa. Że nie może oczekiwać, że po powrocie z biura będzie na niego czekał dwudaniowy obiad – ewentualnie do odgrzania – a w niedzielę ciasto będzie pachnieć z piekarnika.
Rozumiał nawet, że to nie lata dziewięćdziesiąte i że nie każdy seksistowski żart jest śmieszny, a długość spódnicy zależy od decyzji kobiety, a nie od wymagań jej szefa.
Ale do jasnej cholery, z tym talerzem i dwoma kubkami to przesada. On musi stać przy stole prosektoryjnym. Musi powiedzieć obcej kobiecie, że jej mąż został zamordowany. Wchodzi do dziury w ziemi, żeby tam oglądać ludzkie szczątki. I za to należy mu się odrobina szacunku. Odrobina pierdolonego szacunku.
7
Tymczasem w okolicach Olsztyna, nie bardzo blisko i nie bardzo daleko, pod koniec drogi między centrum miasta a ulicą Równą, zwyczajny mężczyzna, tak zwyczajny, że przykładnie wręcz statystyczny, wracał z pracy, słuchając Adagio for strings Samuela Barbera. Kiedyś myślał, że to kawałek Michała Lorenca, bo wykorzystano go w Krollu Pasikowskiego, na samym początku, jak Linda jedzie gazikiem przez poligon. Uwielbiał ten utwór, teraz też słuchał go w kółko, jadąc krętą drogą w kierunku Gdańska. Miał dobry dzień, a zawsze słuchał tego w trasie, kiedy miał dobry dzień.
Dokładnie na łuku w Giedajtach wypadło krótkie zawieszenie muzyki w siódmej minucie, jak na życzenie. Przyspieszył po zakręcie, podnosząc rękę gestem dyrygenta, i opuścił ją miękko na kierownicę, kiedy skrzypce uderzyły w swoje żałosne tony. Wspaniałe, wszystko dziś było wspaniałe. Do domu jeszcze długa prosta, akurat powinno starczyć Barbera do samej bramy.
Starczyło. Nie wyłączał jeszcze przez chwilę silnika, żeby nie zepsuć dieslowskiej turbiny. Podobno trzeba tak robić tylko po ostrej jeździe, ale lepiej dmuchać na zimne. Na gorące w tym wypadku. Patrzył na dom, który wybudował, na drzewo koło tarasu, które sam zasadził, teraz uroczo przykryte śniegiem. Na światła w oknach, za którymi bawił się jego syn, a jego żona krzątała się w kuchni. Wiele z niej zazwyczaj nie wykrzątywała, ale nie skarżył się. Różne są kobiety, a ta była jego, taką wybrał i o taką dbał najlepiej, jak potrafił. Był mężczyzną i miał swoje do zrobienia, i to robił. Nowoczesnym mężczyzną, który nie wymagał wzajemności ani wdzięczności za opiekę, którą otaczał swój dom i swoich bliskich. Robił to z miłości i – był gotów się do tego przyznać – dla dumy, jaka towarzyszyła spełnieniu.
8
Wszedł do domu, powiesił płaszcz i niestety w nozdrza nie uderzył go zapach ciepłego posiłku.
– Hela! – krzyknął.
Zdjął buty i poczuł się zmęczony. Dawno już nie miał tak długiego dnia.
– Co?! – odkrzyknęła z głębi wielkiego mieszkania, głos odbijał się tutaj echem.
Jasne, prędzej trupem padnie, niż przyjdzie. Wszedł do kuchni, dom miał taki układ, że naturalnym odruchem było zaraz za sienią skręcić do kuchni. Często ich goście nawet nie trafiali do reszty mieszkania, w ogromnej kuchni toczyło się całe życie domowe i towarzyskie. Zapalił światło. Talerz, kubek po kawie i szklanka po soku stały dokładnie w miejscu, w którym je zostawił. Okruszki też.
– Hela! – wrzasnął takim tonem, że tym razem przybiegła. Spojrzała na niego pytającym wzrokiem przedszkolanki, która nie może ścierpieć, że znowu jakiś bachor jej zawraca głowę.
– Jaki dziś mamy dzień? – zapytał spokojnie.
Podniosła brwi. Podniosła brwi jak Żenia, zdumiewające, jak wystarczy chwilę pomieszkać razem, żeby zacząć się do siebie upodabniać.
– Wszystko ci wyjaśnię...
– Hela – przerwał jej wypowiedź uniesieniem dłoni – jedna rzecz. Nie sto, nie dziesięć, jedna. Nie musisz opiekować się trojgiem młodszego rodzeństwa, pomagać mi w prowadzeniu rodzinnego biznesu, nie musisz nawet prać swoich gaci ani myć wanny, która się w cudowny sposób dla ciebie sama myje. Raz w tygodniu, we wtorek, kiedy kończysz po czterech lekcjach, masz zrobić obiad. Jedna rzecz na tydzień. Jedna, słownie jedna. Która po raz kolejny okazała się za trudna.
Oczywiście miała łzy w oczach.
– Ty w ogóle nie rozumiesz mojej sytuacji.
– Tak, jasne, biedne dziecko z rozbitej rodziny, wychowywane przez ojca psychopatę i złą macochę. Cudowny kwiatuszek, przemocą oderwany od swoich warszawskich korzeni. Weź mnie nie denerwuj. Chodzą wszyscy wokół ciebie na palcach, księżniczko Szacka, a w nagrodę plujesz nam do zupy. Przepraszam, nie plujesz. Wiesz dlaczego? Bo nigdzie nie ma cholernej zupy!
Patrzyła na niego zła, usta jej się poruszały, jakby nie wiedziały, na jaką obelgę się zdecydować.
– Jeszcze mnie uderz! – krzyknęła w końcu płaczliwie.