Выбрать главу

Oprócz zeszytu z wydatkami powinna też mieć zeszyt z rzeczami, które spieprzyła. Dziś by dopisała wizytę w prokuraturze. Z jednej strony ten siwy fagas nie był zbyt zachęcający, patrzył na nią jak na wariatkę i nieomal wypychał myślami z gabinetu. Z drugiej, czego ona się spodziewała? Że prokurator czyta w cudzych myślach? Trzeba się było przemóc i powiedzieć: „Drogi panie prokuratorze, mąż mi codziennie wkłada chuja tak głęboko do gardła, że muszę łykać własne rzygi. Czy myśli pan, że jest na to jakiś przepis?”.

Czy coś by to zmieniło? Może tak. Spytałby, czy ma obdukcję i uszkodzenia ciała, i dał dobrą radę, że niestety nie ma żadnych urzędów tępiących patologię przy robieniu laski. Albo co gorsza, uśmiechał się głupkowato, dowcipkował i opowiadał, że gorzej można trafić w małżeństwie. Zwierzyła się przyjaciółce, zaraz kiedy to się zaczęło, bo zaczął się brzydzić jej cipki po porodzie. To ją wyśmiała, że i tak ma lekko. Przynajmniej nie musi czuć smaku spermy, bo trafia prosto do żołądka.

Dopiła kawę, myśląc, że w jednym siwy fagas ma rację. Żaden urząd za nią tego nie załatwi. Pora się z tym rozprawić. Raz na zawsze.

3

Prokurator Teodor Szacki zaparkował pod „pijalnią piw regionalnych”, żeby nie zapomnieć kupić sobie czegoś na wieczór, jak będzie wracał. Browar Kormoran był bardzo pozytywnym odkryciem jego olsztyńskiej emigracji. Niektóre ich wyroby były słodsze niż eklerka, ale niektóre pierwsza klasa. Zawsze się snobował na picie wina, ale uznał, że mieszkanie w Olsztynie to trochę jak wakacje, a piwo do wakacji bardziej pasuje. Trochę miał wyrzuty sumienia, że od tego się tyje, ale za każdym razie przy kasie obiecywał sobie, że wróci do biegania, i tak uspokajał swoje sumienie.

Oczywiście do biegania wrócę, jak tylko pogoda na to pozwoli, myślał, zapinając płaszcz. Dochodziła jedenasta, ale była lodowata mgła, a ciemne chmury wisiały tak nisko, że słonecznego światła przedostawał się tu promil. Wydawało mu się, że zmierzcha.

Wszedł do budynku Anatomicum i nagle poczuł się bardzo domowo i przyjemnie, uderzyła go – jak to czasem bywa – nostalgia za bezgrzesznymi latami, za domem rodzinnym i szczęśliwym dzieciństwem w bloku na Powiślu. Uczucie było tak silne, że zatrzymał się zdziwiony. Stał tak, rozglądając się, ale nie było niczego znajomego w bezosobowym szpitalnym korytarzu, jarzeniowym oświetleniu i przekrojach anatomicznych na ścianach. Chodziło o zapach! O jedyne w swoim rodzaju połączenie smrodu pasty do podłogi ze wspaniałym aromatem wołowego rosołu. Który kojarzył mu się z dzieciństwem, bo w sobotę zawsze było pastowanie, a w niedzielę rosół. Małe rytuały tradycyjnych rodzin, czasy PRL-u.

Ucieszył się, że rozpoznał źródło nostalgii. A potem zdziwił niepomiernie, bo w prosektorium – nawet w takim, gdzie jeszcze niedawno wisiały serpentyny na bezcieniowych lampach – nie powinno pachnieć rosołem.

Wszedł do auli sekcyjnej, szkielet leżał na chromowanym stole, z czaszką przekrzywioną na bok, jakby obserwował z zaciekawieniem, co się tutaj dzieje. Profesor Frankenstein stał tyłem do szkieletu przy długim stole, z którego usunięto cały sprzęt laboratoryjny, a umieszczono tam różne pojemniki. Przy jednym, znajdującym się na gazowym palniku, stała asystentka Frankensteina i mieszała parującą zawartość. Szacki wyobraził sobie, jak przy każdym ruchu z bulgoczącego płynu w kadzi wypływają gałki oczne. Odchrząknął.

Odwrócili się jednocześnie. Frankenstein i jego asystentka. On wyglądał tak samo jak wczoraj – niczym szalony naukowiec z niemego filmu. Zapinany z boku fartuch, długa gęba, siwa blond fryzura i okulary w złotych oprawkach. Jego asystentka za to prezentowała się, jakby zeszła z planu pornosa, gdzie wszyscy pieprzą się w laboratoryjnych dekoracjach. Kobieta była piękna naturalną pięknością dziewczyny z sąsiedztwa, brunetka o falujących czarnych włosach i kształtach, których nie ukryłaby, nawet strojąc się w worek na kartofle. Poniżej zapiętego fartucha ukazywały się jedynie czarne rajstopy i szpilki na obcasach tak cienkich, że można było nimi przekłuwać uszy. U góry spod fartucha nie wystawał żaden kawałek garderoby. Chciał myśleć o czymś innym niż o tym, że na pewno pod fartuchem ma tylko pończochy, ale nie mógł.

– Prokurator Teodor Szacki, pani Alicja Jagiełło – profesor Frankenstein dokonał prezentacji. – Kiedyś moja najzdolniejsza studentka, dziś asystentka, doktoryzująca się z oznaczania daty zgonu, właśnie wróciła ze stażu na legendarnych trupich farmach w Stanach. Odbywające się tutaj eksperymenty będą częścią jej pracy doktorskiej.

Szacki podał rękę kobiecie, zastanawiając się, czy ostentacyjny seksapil wiąże się z jej pracą z martwymi ciałami. Znał wielu patologów, każdy miał jakieś dziwactwo, które ratowało przed popadnięciem w obłęd. Legendarna szefowa Zakładu Medycyny Sądowej w Gdańsku poszła na przykład w macierzyństwo, przy sali sekcyjnej miała pokój do karmienia kolejnych niemowląt, a jej mąż, niegdyś świetny prokurator, tak bardzo zajmował się domem, że w końcu został autorem bestsellerowych książek o zdrowych daniach dla małych dzieci i porzucił wymiar sprawiedliwości.

Doktorantka Jagiełło patrzyła na niego ogromnymi oczami w bladobłękitnym kolorze nieba w upalny dzień. Spojrzenie wyrażało przenikliwość i żywą inteligencję. Kobieta robiła wielkie wrażenie pod każdym względem.

– Jakieś nowiny w sprawie mojego klienta? – Wskazał na szkielet.

– Mnóstwo – odparła, podchodząc do rozłożonych kości. Najwyraźniej przejęła inicjatywę.

Stary profesor wydawał się z tego zadowolony. Patrzył na Jagiełło rozczulonym wzrokiem ojca, który uczył dziecko jazdy na nartach, a teraz obserwuje z trybun, jak wygrywa zawody w biegu zjazdowym.

– Przede wszystkim obejrzałam wszystkie kości, szukając śladów, które mogłyby nas naprowadzić na przyczynę śmierci. Oczywiście to tylko kości, ale mogły zostać uszkodzone przez kulę, nóż lub tępe narzędzie. Złamania lub pęknięcia też dałyby nam pojęcie o tym, co przeżył jako żywy człowiek.

Założyła lateksowe rękawiczki, wzięła czaszkę do ręki i trzymała ją przez chwilę w dłoni gestem Hamleta.

– Nic nie znalazłam, to znaczy prawie nic. Na pewno nie przyczynę zgonu. Na kości potylicznej – obróciła czaszkę tyłem w jego stronę – jest gwiaździste pęknięcie. Znamy takie bardzo dobrze, bo często je widzimy na kości czołowej. To efekt uderzenia głową w płaską powierzchnię, w ścianę lub podłogę, u ofiar wypadków właściwie standard. Z tyłu zdarza się dużo rzadziej. Coś jednak nie dawało mi spokoju i obejrzałam w powiększeniu. I pęknięcia wskazują na to, że nie powstały w wyniku jednego, tylko wielu uderzeń.

– Jakby ktoś go walił czymś płaskim po głowie? – zapytał Szacki. – Łopatą do odśnieżania?

– Myślałam o tym, ale trudno wyobrazić sobie coś takiego. Ofiara musiałaby być unieruchomiona, z głową w takiej samej pozycji, i ktoś musiałby uderzać nie dość, że czymś płaskim, szeroką deską na przykład, to jeszcze z precyzyjnie odmierzoną, za każdym razem identyczną siłą.