Выбрать главу

– Mało prawdopodobne.

– Właśnie. Zamiesza pan, profesorze?

Frankenstein dostojnie skinął głową i podszedł do bulgocącej kadzi ze stali nierdzewnej.

– Myślałam raczej o drgawkach. Konwulsjach wywołanych urazem, zatruciem, być może schorzeniem neurologicznym. Jest też, niestety, inna teoria, ale o tym za chwilę.

Pochyliła się i odłożyła ostrożnie czaszkę. Szacki obserwował ją uważnie przy tym ruchu, chciał zobaczyć skrawek spódnicy, bluzki, przebijający przez fartuch guzik lub szlufkę paska, ramiączko od stanika.

Podeszła do miednicy denata i ujęła delikatnie środkowy palec prawej dłoni.

– Na niektórych palcach u dłoni i stóp są dziwne obrażenia.

– Dziwne?

– Niespotykane, przynajmniej ja się z takimi nie zetknęłam, ani osobiście, ani w literaturze. Kości wyglądają na, z braku lepszego słowa, spiłowane. Jakby ktoś wziął stary, tępy pilnik do drewna i spiłował brutalnie czubek palca. O chirurgicznej precyzji nie ma tutaj mowy, kość jest połamana i rozszarpana. Proszę spojrzeć.

Podsunęła mu pod nos paliczek. Cienka kość faktycznie kończyła się drzazgami. Szackiego przeszedł dreszcz na myśl, jak można się nabawić takiej kontuzji.

– Co ciekawe, w wypadku lewej ręki wyglądają tak także paliczki środkowe, nie tylko dalsze.

– Co to oznacza?

– To oznacza, że trzymając się porównania z pilnikiem, ktoś, kto piłował palec, nie skończył, kiedy jego część odpadła, tylko piłował dalej.

– Jak mogły powstać takie obrażenia?

Alicja Jagiełło spojrzała na niego wzrokiem kobiety, która mimo swojego wieku widziała zbyt wiele.

– Jest niestety na ten temat pewna teoria, ale o tym za chwilę. Zastanówmy się, jak to możliwe, że człowiek, który tydzień temu chodził na spacery do lasu, dziś wygląda tak, że doświadczony prokurator wziął go za stary, niemiecki szkielet.

Uśmiechnęła się do niego na znak, że co prawda była to złośliwość, ale przyjacielska. I podeszła do stołu. Oprócz stojącego na gazie gara z rosołem znajdowały się na nim jeszcze cztery pojemniki, dwa stalowe i dwa z szarego plastiku. Oraz otwarty laptop z wygaszonym ekranem, który stał w jednym rządku z pojemnikami, jakby bardzo chciał udawać jeden z nich.

– Naukowa prawda wykuwa się w ogniu eksperymentów – powiedział niskim głosem Frankenstein. – A stoją za nią nie papier i ołówek, tylko rozżarzone węgle, miech i siła kowala.

– I siła umysłu, rzecz jasna – uzupełniła Jagiełło, a że stała tyłem do Szackiego, niestety nie mógł zobaczyć jej miny.

Podniosła pokrywkę stalowego gara.

– Oto obiekt naszych eksperymentów – powiedziała.

Prokurator nachylił się, w środku było dużo czerwonego mięsa i białych kości. Spojrzał pytająco.

– Ja i moje mopsy jesteśmy stałymi klientami u rzeźnika – powiedział Frankenstein. – Od ręki załatwił to, co chciałem. Golenie cielęce ze stawami kolanowymi, mięsem i skórą, żebyśmy mieli wszystkie tkanki do obserwacji.

Frankenstein, mopsy i ich ulubiony rzeźnik. Szacki pomyślał, że to brzmi jak tytuł współczesnej powieści, w której dużo się gra formą, a autor wymyśla polszczyznę na nowo.

– Wie pan, co to są trupie farmy? – spytała Jagiełło.

– Na ogrodzonym obszarze zostawia się zwłoki i obserwuje, jak postępuje rozkład w zależności od szerokości geograficznej, temperatury, pogody, pory roku. Nieocenione przy późniejszym oznaczaniu czasu zgonu w miejscu zdarzenia.

Pokiwała głową z aprobatą.

– „Trupia farma” to nazwa potoczna, oficjalnie nazywa się to ośrodek badań antropologicznych. Pracowałam pół roku w Tennessee, gdzie działa najstarsza farma. Co ciekawe, nigdy nie narzekają na brak zwłok. Większość zostaje przekazana przez rodziny dla celów naukowych, u nas niestety nie do pomyślenia. Tam sporo osób składa oświadczenie, że chcą, aby ich zwłoki zostały zjedzone pod krzakiem przez robaki dla dobra nauki.

Postukała palcem w jeden z garów, był to jakiś laboratoryjny sprzęt, wystawało z niego kilka kabli i kilka wskaźników. Wieczko było szczelnie zamknięte motylkowymi śrubami. Z niewiadomych dla Szackiego przyczyn pojemnik lekko drgał.

– I właśnie od robaków zaczniemy.

– Larw – poprawił Frankenstein z belferską manierą.

– Larw pani lucilii caesar, po naszemu padlinówki cesarskiej, muchówki z rodziny plujkowatych. Kojarzy pan na pewno budzące wstręt głośno bzyczące bydlę z zielonym odwłokiem. Bardzo pożyteczna mała sprzątaczka, która w szybkim tempie zje wszystko, co szpeci krajobraz. Odchody, padlinę, jakieś śmierdzące resztki organiczne. Ludzie powinni jej pomnik wystawić, zamiast odwracać się z obrzydzeniem. Lucylka składa jaja w padlinie, z jaj wykluwają się larwy, jedzą obfity posiłek i zamieniają się w poczwarkę, z której potem wychodzi mucha. Najbardziej interesują nas larwy, ponieważ to one ucztują na martwej tkance. Są genialnymi smakoszami. – Jagiełło wypowiadała się ze szczerym zachwytem i przez chwilę Szacki myślał, że to ironia, ale nie, jej zachwyt był zupełnie serio. – Zjedzą wszystko, co martwe i gnijące, ale nie ruszą żywej, zdrowej tkanki. Dlatego wykorzystuje się je do oczyszczania chorych ran.

– Potrafią w tydzień zjeść człowieka do suchych kości? – zapytał, bojąc się, że resztę dnia spędzi, słuchając wykładu z entomologii.

– Teoretycznie tak, ale trzeba sobie zadać trochę trudu. Lucilia składa w padlinie około stu jaj, z których po kilku godzinach wychodzą żarłoczne larwy. Tyle tylko że zanim te larwy zamienią się w muchy, minie dziesięć dni. Więc jeśli mamy mało czasu, musimy mieć na początku dużo owadów.

Wyobraźnia Szackiego przełożyła to na praktyczny język kryminalistyki.

– Na przykład miesiąc wcześniej wrzucamy gdzieś kawał świni, czekamy, aż się zlecą muchy, a potem zamykamy towarzystwo i czekamy, aż się dwa razy wymieni pokolenie, dorzucając mięsa w razie potrzeby. Prosta matematyka. Nawet zakładając umieralność na poziomie pięćdziesięciu procent, na początku wystarczy dziesięć much, żeby w następnym pokoleniu mieć pięćset, a w kolejnym dwadzieścia pięć tysięcy.

– Tak jest. Jeśli potem dorzucimy tam ludzkie zwłoki, zżerać je będzie kilkadziesiąt tysięcy larw, wystarczy, żeby w kilka dni zrobić porządek. Do tego pojemnika – Jagiełło położyła dłoń na stalowej kadzi – trafiło wczoraj kilo cielęciny z kością i dziesięć much.

Przerwała, zauważając jego minę. Miał nadzieję, że pośród wielu talentów pani Jagiełło nie ma telepatii, bo właśnie wyobrażał sobie, jak razem z profesorem polują przy leśnym parkingu na muchy padlinówki, chodząc na czworakach wokół ogromnego gówna jakiegoś odżywiającego się karkówką tirowca.

– Założyliśmy – podjęła po chwili – że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, to zadbał też o odpowiedni klimat. Im wyższa wilgotność i temperatura, tym większa szansa przetrwania dla jajeczek i tym bardziej żywotne larwy. Dlatego utrzymujemy w tym garczku sprzyjające warunki. Proszę spojrzeć na efekt po zaledwie kilku godzinach. – Odkręciła motylki na pokrywie i skinęła na niego.

Podszedł niechętnie, nie cierpiał robali.

Jagiełło otworzyła wieko, ze środka od razu wylazła tłusta, lśniąca na zielono mucha, wyglądała na zmęczoną. Próbowała odlecieć, ale opadła na blat obok garnka jak pijana i niemrawo poszła dalej. W tej samej chwili z impetem spadła na nią zwinięta gazeta. Szacki drgnął, nie spodziewał się tego.

– Królowa matka nie będzie nam już potrzebna – powiedział zimno Frankenstein, zabierając gazetę. Na blacie został mokry ślad.