– I co, zrobili z tego pigułkę? – Szacki dał się wciągnąć.
– Próbowali. Za dużo skutków ubocznych dla układu krążenia, a ciężko komuś wyjaśnić, że najlepszym lekiem na otyłość jest choroba wieńcowa. To po drugie. A po pierwsze, cóż, człowiek jest słaby. Co by pan zrobił, gdyby panu dali pigułkę, po której będzie pan szczupły, wyluzowany i szczęśliwy? I która nie powoduje skutków ubocznych?
– Żarłbym ją garściami jak fistaszki – odparł Szacki.
– No właśnie. Teoretycznie substancje nie powodowały fizycznego uzależnienia. Praktycznie po dwóch dniach ludzie chodzili po ścianach, żeby otrzymać kolejną dawkę. Widać człowiek jeszcze nie dorósł do współczesnej medycyny – zakończył sentencjonalnie Frankenstein i zapatrzył się w leżący na stole szkielet, jakby tylko on mógł go zrozumieć.
Jagiełło chwyciła skrzydełko i zamieszała nim delikatnie, żeby kleista substancja, w którą zamieniały się miękkie tkanki, rozpuściła się w roztworze. Po czym wyciągnęła skrzydełko, nie minęło dziesięć minut, a zostały z niego szarawe kości, przy grubszych stawach znajdowało się trochę tkanki.
– Świetnie. Mamy zwycięzcę – powiedział Szacki.
W śledztwie pojawił się nowy element, mianowicie przemysłowa ilość udrażniacza do rur. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Trzeba to gdzieś kupić, przewieźć, przygotować miejsce zbrodni, rozpuścić zwłoki. Zabrać je, sprzątnąć, wyrzucić kombinezon. Słowem: powstaje mnóstwo okazji do pozostawienia śladów.
Jagiełło nie podzielała jego entuzjazmu. Opuściła skrzydełko z powrotem do roztworu.
– Niestety – zaczęła cicho – nie jestem chemikiem, tylko medykiem sądowym. Co oznacza, że wszystkie te dane musiałam połączyć w jedno, żeby uzyskać obraz śmierci ofiary.
Atmosfera zgęstniała. Teodor Szacki założył na twarz maskę prokuratora i zapiął górny guzik marynarki. Był gotowy.
– Słucham – powiedział.
– Denat nie został rozpuszczony w ługu po śmierci, lecz za życia – powiedziała spokojnie Jagiełło. – Świadczą o tym obrażenia kości. Gdziekolwiek został zamknięty, próbował się stamtąd wydrapać w ataku bólu i histerii, nie bacząc na to, że ściera sobie kości palców do drugiego paliczka. Kiedy zrozumiał, że to daremne, próbował popełnić samobójstwo lub przynajmniej stracić przytomność. Stąd pęknięcia czaszki. Dlatego są takie równomierne. Nikt go nie bił po głowie, on sam walił nią o podłoże, na którym najprawdopodobniej leżał związany.
Szacki zepchnął emocje gdzieś w podświadomość. Skupił się na tym, żeby wyobrazić sobie scenę w najróżniejszych wariantach. Gdzieś tam były ślady, poszlaki, dowody. Od tego, jakie teraz zada pytania, wiele będzie zależeć.
– Czy wiemy, gdzie to było? Wanna? Fabryczna kadź? Wybetonowana piwnica?
Zgasiła światło. Nie trzeba było zasuwać żaluzji, wczesne popołudnie w listopadowym Olsztynie było ciemniejsze od czerwcowej nocy.
– Proszę spojrzeć na kości w świetle UV. – Jagiełło zapaliła lampę. Czaszka oraz palce u rąk i stóp oraz kolana rozjarzyły się na niebiesko, jakby zostały pomalowane fluorescencyjną farbą.
– To krew? – spytał Szacki, widział nieraz takie obrazki na miejscu zbrodni.
– Nie tym razem, wszystkie ślady organiczne zostały wytrawione przez ług. Krew świeci na miejscu zbrodni w promieniach UV, ponieważ zawiera hemoglobinę, a hemoglobina zawiera żelazo. Te ślady świadczą o tym, że denat był zamknięty w jakimś stalowym, być może żeliwnym pojemniku. Co wydaje się logicznym wyborem. Ług nie reaguje z żelazem, poza tym kawałek rury łatwo przenieść lub usunąć. Wybetonowana piwnica to byłoby niewysprzątywalne miejsce zbrodni.
Szacki zmusił się, żeby ze szczegółami zobaczyć ten obraz. Stara stodoła w poniemieckim siedlisku, może jakiś popegeerowski magazyn lub zrujnowany młyn w środku lasu. Kawał starej żeliwnej rury o średnicy kilkudziesięciu centymetrów, długi na dwa metry. Jeden koniec zaspawany.
– Jak to się odbyło pani zdaniem? Ktoś wlał roztwór do pojemnika z denatem?
Pokręciła głową. Widać było, że w przeciwieństwie do Szackiego robi wszystko, aby odepchnąć od siebie te obrazy.
– Wtedy śmierć byłaby natychmiastowa. Momentalne poparzenia całego ciała i dróg oddechowych, szok, bardziej ułamki sekund niż sekundy.
– Czyli jak to się odbyło?
Jagiełło nie spieszyła się z odpowiedzią. Wyręczył ją stary profesor.
– Jak pan widział, wodorotlenek sodu przechowywany jest w postaci suchej. W takiej też postaci najłatwiej go kupić. Podejrzewamy, że denat został zasypany granulkami. Na początku nie wiedział, o co chodzi. Co to jest? myślał. Naftalina? Styropian? Stearyna? Jeśli któraś kulka nie wpadła do ust lub oka, nic się nie działo.
– A potem dodano wody? – zapytał Szacki.
– Po co? Ciało ważącego osiemdziesiąt kilogramów mężczyzny zawiera około pięćdziesięciu litrów wody. Zanurzony w granulacie denat, uwięziony w metalowej rurze, przerażony, zaczął się zapewne momentalnie pocić. Im bardziej się pocił, tym bardziej białe kulki zamieniały się w żrącą zasadę. Pot szybko zastąpiła krew, limfa, płyny ustrojowe. Denat został pożarty żywcem przez ług. Oceniam, że od czasu pierwszego oparzenia do śmierci trwało to około kwadransa.
Prokurator Teodor Szacki próbował przywołać obrazy tego, co działo się przez długie piętnaście minut. Wiedział, że to jest bardzo ważne. Ale zabrakło mu wyobraźni.
6
Umówił się z Janem Pawłem Bierutem na Statoilu przy głównym olsztyńskim skrzyżowaniu, dokładnie w połowie krótkiego odcinka między szpitalem uniwersyteckim a miejscem odnalezienia zwłok. Miał zamiar jeszcze obejrzeć niemiecki loch, ale przedtem chciał porozmawiać z policjantem. Wypił dwie kawy, zjadł hot doga i doprawił jakimś chemicznym rogalikiem, zanim Bierut przedarł się przez korki i dotarł po półgodzinie. Na piechotę doszedłby w kwadrans.
Policjant na dobry początek podzielił się informacją o wynikach badań DNA. Laboratorium potwierdziło ostatecznie, że kości należą do Piotra Najmana, o ile oczywiście sąsiad albo kochanek żony nie używał jego maszynki do golenia. Szackiego ta informacja niezmiernie ucieszyła, nadawała konkretny kierunek śledztwu. Kazał Bierutowi, po pierwsze, ściągnąć Najmanową na przesłuchanie, po drugie, ustalić, czy denat pracował sam w swojej agencji turystycznej, po trzecie, poszukać świadków, którzy pomogliby ustalić, kiedy i gdzie widziano go po raz ostatni.
Potem streścił Bierutowi ustalenia patologów, nie szczędząc makabrycznych szczegółów. Bierut w pewnej chwili poprosił gestem o przerwę i wstał. Szacki był pewien, że przesadził z opisami i policjant musi odetchnąć. On jednak poszedł tylko po zapiekankę, rogalika z malinami i gorącą czekoladę. I jadł spokojnie, potakując na znak, że do niego dociera, kiedy Szacki snuł wizję odludnego miejsca i potwornego, nieopisywalnego, niewyobrażalnego zgonu człowieka, którego ciało jest rozpuszczane przez ług.
– Wygląda na to, że do końca zachował świadomość – zakończył Szacki.
Jan Paweł Bierut otrzepał z okruszków gliniarską kurtkę trzy czwarte ze sztucznej skóry, równie dobrze mógłby mieć odblaskową kamizelkę z napisem „POLICJA”, i poszedł do automatu z kawą.
– Może pan się jednak skusi na czekoladę? – spytał, wciskając guzik. – Pyszna jest.
Prokurator pokręcił przecząco głową.
– Potrafi pan sobie wyobrazić coś takiego?
– Oczywiście, bardzo barwnie pan to opisał. – Bierut spróbował gotowej czekolady, wsypał dwie saszetki cukru i wrócił z mieszadełkiem do ich miejsca przy oknie. Upił łyk, na przedwojennych wąsach został pasek brązowej piany. – Jakie są priorytety?