Выбрать главу

Za oknem zapadł mrok, choć dopiero minęła trzecia. Mgła zgęstniała, zajeżdżające pod dystrybutory samochody zdawały się wyłaniać z innego wymiaru. Szacki patrzył na to nieobecnym wzrokiem, w głowie segregował różne punkty planu śledztwa, przestawiał je, układał w kolejności do załatwienia.

– Dwa – odpowiedział w końcu. – O ostatnim dniu już rozmawialiśmy. Przesłucham wdowę, jego pracowników, jeśli miał takich. A pewnie miał, skoro często wyjeżdżał. Samochód sprawdzić na monitoringu miejskim. Czy dojechał do pracy, kiedy wyjechał, dokąd możemy go wyśledzić. Poza tym Najman jako taki. Wszystko, co mamy na niego w bazach danych. Karalność, zeznania podatkowe, poprzednie miejsca zamieszkania, księgi rachunkowe, kontrahenci. Przeszukania w domu i biurze.

Bierut zapisywał wszystko pilnie w małym, własnoręcznie zrobionym notesiku, z kilkunastu kartek spiętych zszywkami. Szacki pomyślał, że to kolejne dziwactwo, ale nie skomentował.

– A ług? – zapytał policjant. – Sprawdzić sklepy?

– Szkoda czasu. Takiego zabójstwa nie można przygotować w weekend. A jeśli ktoś się szykował, to wystarczy, że przez miesiąc dwa razy w tygodniu był w kilku marketach i zebrał potrzebny zapas kreta. Skupmy się na ludziach. I zbierajmy informacje o wszystkich miejscach związanych z denatem. Lubił długie spacery, lubił las, lubił Warmię. I gdzieś na tym pieprzonym odludziu go rozpuścili.

Jan Paweł Bierut wyprostował się dumnie.

– Pan chyba nie jest z Olsztyna?

– Ósmy grzech główny, wiem – burknął. Zaczynał mieć alergię na lokalnych patriotów.

– Coraz więcej ludzi ściąga do nas, na Warmię – ciągnął niezrażony Bierut. – I wcale się nie dziwię. Wie pan, że w Olsztynie tylko w granicach miasta jest jedenaście jezior?

– Dlatego reumatyzm zabija tu częściej niż choroba wieńcowa. Idziemy.

Mgła musiała być obdarzona świadomością, bo nie otoczyła go bezmyślnie, tylko sprytnie wpłynęła pod płaszcz, przecisnęła się między guzikami marynarki i koszuli, żeby objąć Szackiego zimną, wilgotną obręczą. Przeszedł go dreszcz, jakby znienacka został wrzucony do zbyt zimnej wody. Prędzej mnie tutaj szok termiczny wykończy niż reumatyzm, pomyślał.

Przeszli kawałek ze stacji do głównego olsztyńskiego skrzyżowania. Choć zdawało się to niemożliwe, sygnalizacja stanowiła dla pieszych jeszcze większą opresję niż dla samochodów. Kolejno wpuszczane na krzyżówkę samochody musiały dostać możliwość zjechania we wszystkie strony, co oznaczało, że piesi czekali godzinami, a potem rzucali się sprintem, bo zielone zaczynało migać właściwie zaraz potem, kiedy się zapaliło. Udało im się dostać na pas oddzielający dwie nitki jezdni, kiedy zamieniło się na czerwone. Szacki tylko przyspieszył, ale Bierut złapał go żelaznym chwytem za ramię i zawrócił.

– Czerwone – wyjaśnił, nawet nie patrząc na prokuratora.

Uznał, że nie ma się co kłócić.

Kiedy w końcu opuścili skrzyżowanie i szli lekko pod górę ulicą Niepodległości, mijali mały skansen niemieckich gmachów użyteczności publicznej. Najpierw malowniczy budynek straży pożarnej, z pomalowanymi na czerwono starymi drzwiami do garaży, a potem podstawówkę ulepioną z tej samej czerwonej cegły, co wszystko inne. Kiedy skręcili w Mariańską i doszli do zatrzymanych chwilowo robót drogowych, po lewej mieli malownicze zabudowania starego szpitala, a na wzgórzu po prawej kolejną poniemiecką szkołę, tak przynajmniej zidentyfikował architekturę Szacki.

Wejście do podziemi było pieczołowicie zabezpieczone folią.

– Wejdziemy przez szpital – powiedział Bierut.

Poprowadził ich przez ogród i dalej do laboratorium analiz, musiało to być jedno z bocznych wejść. Szacki spodziewał się nastrojowych neogotyckich wnętrz, ale był to po prostu szpital z linoleum, podwieszanymi sufitami i zielonymi ścianami, z drewnianą listwą na wysokości pasa, żeby odbojniki łóżek i noszy nie robiły dziur w tynku. Przeszli kawałek korytarzem i zeszli schodami do piwnicy. Wyglądała mniej schludnie, podwieszany sufit zastąpiło sklepienie, ale ciągle nie był to poniemiecki loch, jakiego się spodziewał, z ceglanymi ścianami i nazwami pomieszczeń wymalowanymi szwabachą.

Bierut zerwał policyjne plomby na zwyczajnych drzwiach i weszli do lochu.

– Co to w końcu było?

– Schron przeciwlotniczy, wybudowany w czasie wojny dla pacjentów szpitala i domu opieki.

– Domu opieki?

– Ten budynek po drugiej stronie ulicy to teraz internat szkoły pielęgniarskiej, ale sto lat temu wybudowali go jako Armenhaus, dom opieki dla tych, którzy potrzebowali stałej pomocy i nie mieli rodziny. Piękny przykład troski państwa o wykluczonych.

– Rzesza dbała o swoich obywateli.

Weszli do środka i Bierut pstryknął przełącznikiem, mrok rozproszyło ostre światło policyjnych lamp. Zwykle Szacki widział je podpięte do warkoczących generatorów, tutaj podłączono je do szpitalnej sieci elektrycznej.

– Wtedy to jeszcze było Cesarstwo Niemieckie – poprawił go policjant.

– No właśnie, czyli tak zwana Druga Rzesza. – Szacki nie zamierzał odpuścić lokalnemu patriocie. – Myślałem, że zna pan historię swojej małej ojczyzny. Małej Rzeszy, moglibyśmy powiedzieć.

Czekał na starą śpiewkę, że to Warmia, a nie Mazury, Prusy Królewskie, do rozbiorów święta polska ziemia i tak dalej, ale Bierut wszedł do środka.

Schron nie był ogromny, zaraz za wejściem znajdowały się sanitariaty, potem sala identyczna z tą, w której znaleźli szkielet.

– Dużo jest takich sal? – zapytał Bieruta.

– Ta i druga, w której byliśmy wcześniej. Cztery wejścia. Jedno w szpitalu, jedno w internacie i dwa awaryjne, na wypadek zawalenia się budynków. Zasypane dawno temu.

– Czyli ktoś musiał wejść przez budynki.

– Wiem, o czym pan myśli. Niestety w internacie jest tylko jedna kamera przy portierni i teoretycznie trzeba obok niej przejść, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wszedłby przez internat. Całą dobę ktoś się kręci, niby jest cisza nocna, ale wiadomo, młodzież. – Bierut powiedział to takim tonem, jakby sam nigdy nie był młody. – Z kolei w szpitalu monitoring jest lepszy, ale to kilka budynków z różnych okresów, kilkanaście wejść, przejścia, łączniki, labirynt. I cały czas ruch, codziennie nowe twarze. Łatwiej chyba tylko na dworcu zniknąć w tłumie.

Szacki pomyślał, że może koniec końców nie będzie tak źle wyglądała współpraca z żółtodziobem, który jeszcze niedawno łapał pijanych kierowców i tropił, zapewne z wielką zaciętością, urzędników państwowych przechodzących na czerwonym świetle.

Przeszli znajomym korytarzem, pod nakrytą folią dziurą, z której dochodziły hałasy miasta, i dotarli do sali, w której znaleziono kości. Ostatnio w świetle latarek miała w sobie jakąś tajemniczość, dreszczyk przygody rodem z powieści młodzieżowej. Teraz jaskrawo oświetlone pomieszczenie wyglądało zwyczajnie staro i brzydko; policyjne lampy wygoniły z kątów tajemniczość, zastąpiły ją kurzem, pleśnią i szczurzymi odchodami.

– Ślady? – zapytał.

– Zebrane, ale raczej nic nie ma poza zwyczajnym syfem, jaki jest w takich rupieciarniach. Odcisków koło miejsca znalezienia zwłok nie ma, na żadnych drzwiach też nie. Ale jest koniec listopada, wszyscy chodzą w rękawiczkach. Trochę naniesionego błota, ale żadnych śladów butów, które by pozwoliły cokolwiek wywnioskować.

– Worek? Torba?

– W czymkolwiek ktoś przytargał te kości, zabrał to ze sobą.

Szacki myślał.

– A błoto od strony szpitala czy internatu?

Bierut wygładził wąsy. Charakterystycznym gestem, kciukiem i palcem wskazującym przejechał od nosa do kącików ust, na koniec gwałtownie rozprostowując palce, jakby chciał coś strząsnąć z zarostu. Szacki rozpoznał w tym gest zakłopotania.