– Panie prokuratorze, nikt z nas nie traktował tego na początku jak miejsca zbrodni. Stary Niemiec i tyle. Weszliśmy, sprawdziliśmy rutynowo wszystkie pomieszczenia, pogoda jest taka, jaka jest.
Pokiwał głową. Nie zamierzał mieć do nikogo pretensji, sam zachował się identycznie. Patrzył na zardzewiałe łóżko i myślał o wczorajszej rozmowie z Falkiem. Jakiś wariat zadaje sobie tyle trudu, żeby Najman zginął w męczarniach, gdzieś na odludziu rozpuszcza go żywcem w preparacie do przepychania rur.
I teraz wariant pierwszy: gość źle odrobił lekcję z chemii i jest zdziwiony, że została mu kupa kości. Co zrobić? Zakopać, jasna sprawa. Wykopać półtorametrowy dół, wrzucić tam kości w foliowym worku i z głowy. Dlaczego tego nie zrobił? Może nie mógł. Bo zamordował na jakichś terenach przemysłowych, a tam wszystko wyasfaltowane i zabetonowane. A może dlatego, że nie chciał. Przestraszył się, że ktoś to odkopie. Tak czy owak, zabiera kości z miejsca zbrodni. Dlaczego zostawia je tu? Jeśli wie, że takie miejsce istnieje, to wie też, że nikt tutaj nie zagląda. Działa pod presją, w napięciu, ma przy sobie worek kości, dowód popełnionej zbrodni. Uznaje, że stary schron to dobre miejsce, dopóki nie wymyśli czegoś lepszego. Najpierw po prostu wrzuca torbę, ale w ostatniej chwili uznaje, że wysypie kości. Jeśli jakimś cudem szczeniak z internatu je znajdzie w czasie zabawy w macanie panien, wszyscy uznają, że to stary Niemiec. Prawie tak się stało.
I wariant drugi: gość dobrze odrobił lekcję z chemii, zależało mu na tym, żeby z Najmana zostały tylko kości. Może wyjdą mafijne sprawy, gangsterka, to by tłumaczyło dziwaczne zachowanie żony. Może to miała być wiadomość dla konkurencji: spójrzcie, potrafimy w kilka dni z faceta zrobić pomoc naukową dla studentów medycyny. Nie wchodźcie nam w drogę. Ale wtedy by to wysłali do wspólników Najmana w pudełku z kokardą lub podrzucili w śmiesznym miejscu, w lochu na zamku na przykład, żeby media miały używanie. Pozostawianie komunikatu w miejscu, gdzie nikt nie ma szansy go odczytać, pozbawione jest sensu.
Czyli wariant drugi odpada. Podzielił się wnioskami z Bierutem.
– Szukamy kogoś ze szpitala – powiedział na koniec. – Kogoś, kto tu pracuje, współpracuje, może robił remont albo kładł instalację elektryczną. Kto miał interes, żeby być w szpitalu, wiedział o starym schronie i mógł do niego się dostać.
– Zbiór A.
– Zgadza się. – Szackiemu podobała się logiczna głowa policjanta. – A zbiór B to osoby z otoczenia Najmana. Rodzina, znajomi, współpracownicy, klienci.
Bierut potarł koniec wąsa. To z kolei był gest zamyślenia.
– Oba zbiory ciężkie do precyzyjnego wyznaczenia, z definicji niekompletne, może w ogóle nie być części wspólnej. Przydałoby się jakoś zawęzić.
– Po pierwsze: zrobimy profil. Zbrodnia jest na tyle wydumana, że psycholog może mieć coś do powiedzenia. Znam jednego wariata z Krakowa, już raz mi pomógł.
– Mamy profilera na miejscu. – W głosie Bieruta leciutko zabrzmiała urażona duma lokalnego patrioty. Jak to? Ktoś może nie chcieć skorzystać z usług warmińskiego specjalisty?
– Poza tym chciałbym, żebyście zredagowali informację prasową. Znaleziono zwłoki w czasie robót drogowych, należały do niedawno zaginionego mieszkańca Olsztyna. Śledztwo jest na dobrej drodze, na szczęście sprawca zostawił wiele śladów kryminalistycznych na miejscu zbrodni, zatrzymanie jest kwestią dni, czekamy na wyniki badań z laboratorium.
Bierut znowu strząsnął resztki z wąsa. Czyli że chce się nie zgodzić, ale ma problem, bo jest początkującym śledczym, a o sławie prokuratora na pewno wie. Dlatego czuje się zakłopotany.
– Nie powinniśmy najpierw zawęzić grona podejrzanych?
– Nie wiadomo, ile to potrwa, a sprawca jest teraz w największym stresie. Założę się, że gdzieś siedzi przylepiony do radia i słucha lokalnych serwisów informacyjnych. Dowie się z nich, że sprawa została właściwie rozwiązana, że śledczy są na tropie. Co by pan zrobił?
– Zabezpieczył się w jakiś sposób.
– Jak?
– Zniknięcie zawsze jest podejrzane. Każdy to zauważy, każdy sobie przypomni w czasie przesłuchania, że Heniek nagle nie przyszedł do pracy. Wymyśliłbym pretekst, choroba w rodzinie, raczej nie pogrzeb, bo za łatwo sprawdzić. Poszedłbym do szefa po pilny urlop na kilka dni, przyczaił się. I normalnie wrócił, jeśli nic by się nie działo. Uznałbym, że blefowaliśmy.
– Tak właśnie. Nic nie ryzykujemy, po takiej informacji sprawca nie ucieknie za granicę. A jutro sprawdzimy w kadrach szpitala, czy ktoś poprosił o wolne. Czy ktoś nie wziął delegacji na sympozjum, na które miał nie jechać. Intuicja mi mówi, że to ktoś, kto tutaj pracuje. Trzeba znać dobrze budynek i jego historię, trzeba znać anatomię, chemię, mieć wiedzę o ciele i o śmierci.
– Lekarz?
– Zdziwiłbym się, gdyby salowa. Możemy wyjść z drugiej strony?
Bierut skinął głową i razem poszli w przeciwną stronę niż szpital. Korytarz kończył się tutaj klatką schodową, pokonali kilkadziesiąt betonowych stopni, zanim policjant wpuścił Szackiego przez masywne drzwi do internatu. Musiał zapalić latarkę, włącznik światła znajdował się po drugiej stronie niewielkiego pomieszczenia, które od lat musiało służyć za graciarnię. Obu mężczyzn od wyjścia na korytarz oddzielała sterta krzeseł, bel wykładziny, pudełek, starych materacy i co zaskakujące, kilkunastu starych sedesów i umywalek.
– Myśli pan, że to seryjny? – zapytał Bierut. – Jak ten pastor Pándy?
Szacki pomyślał przez chwilę. András Pándy był belgijskim szaleńcem, który żył ze swoimi córkami, mordując pozostałych członków rodziny i potem rozpuszczając ich w jakimś kwasie albo w ługu. Wpadł, bo wsypała go córka, po trzydziestu latach w związku z ojcem.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Mam nadzieję, że nie.
Żadnej ścieżki przez hałdę nie było i przejście kilku metrów wymagało balansowania na stertach rupieci. Szacki na początku martwił się o płaszcz, ale po dwóch krokach miał gdzieś garderobę, myślał już tylko o tym, żeby nie wpaść do jednego ze starych kibli i nie złamać nogi. Kiedy w końcu, dysząc i złorzecząc, doszedł do końca pomieszczenia, zorientował się, że Bierut cały czas stoi w drzwiach od schronu.
– Wszystko w porządku? – zapytał policjant tonem, który wykluczał troskę.
Szacki uspokoił oddech i powiedział, że mocno wątpliwe, aby to tędy ktoś wszedł do podziemi.
– Chyba że ktoś wysportowany – skomentował Bierut. – Tutejszy. Wie pan, Rzesza zawsze przywiązywała wagę do tężyzny fizycznej. Nie to, co w Kongresówce.
Spojrzał poważnie na prokuratora i zniknął w ciemności. Wściekły Szacki otrzepał płaszcz, wyszedł na piwniczny korytarz i stamtąd na parter starego domu opieki. Hol internatu wyglądał niemal identycznie jak hol liceum na Mickiewicza, albo to projektował ten sam architekt, albo Niemcy budowali wedle tych samych schematów. Zatrzymał się na moment przy gablocie z historią budynku. Wynikało z niej, że faktycznie Rzesza wybudowała dla steranych życiem obywateli piękny przytułek z ogrodem i parkiem, ale głównie po to, żeby uspokoić opinię publiczną, rozwścieczoną wzniesieniem ogromnego ratusza, ze swoją wieżą bardziej przypominającego pałac.
Troska państwa, prychnął Szacki. Bujać to my, ale nie nas.
7
W ramach działalności edukacyjnej po powrocie do prokuratury porozmawiał z Falkiem i kazał mu zaproponować wersje śledcze. Zdolny asesor bez zająknienia wyrecytował narzucające się na tym etapie rozwiązania: mafijne porachunki, mazurski Hannibal Lecter (oczywiście Falk nie dopuszczał myśli, żeby morderczy świr pochodził ze Świętej Warmii) i osobista zemsta.