Facet zakrztusił się kanapką tak skutecznie, że trzeba było zastosować manewr Heimlicha.
Co prawda wyrzucił Szackiego z zajęć, ale prokurator dowiódł swojej racji. Każdy reaguje, kiedy z rozmowy o pogodzie przechodzi się na mordowanie żony. Strojenie wewnętrznego wykrywacza kłamstw nic do tego nie ma.
Tak samo nie wierzył w dobrego i złego policjanta. Te wszystkie podlizywania i zastraszania wydawały mu się tandetne, czuł zażenowanie, kiedy widział zachowujących się w ten sposób policjantów. Ludzie są tępi, ale nie aż tak, żeby powiedzieć coś, na co nie mają ochoty, do kłamania doktorat nie jest potrzebny. Żeby z nimi pogrywać, trzeba mieć coś w ręku. Coś, czego chcą, albo coś, czego się boją.
Monika Najman łgała tak, że wykrywacz kłamstw (normalny, nie ten wewnętrzny) strzelałby iskrami na wszystkie strony, a w końcu by wybuchł. Ale Szacki nie miał na nią absolutnie nic.
Nie martwiło go to. Ludzie są laikami, wydają się sobie tacy cwani, a tymczasem machina śledztwa się kręci. Będzie miał treść jej SMS-ów, nagrania z kamer przemysłowych koło pracy, logowania komórki do przekaźników, zeznania koleżanek z biblioteki, współpracujących z Najmanem ludzi z biur podróży. Zdąży sobie jeszcze z panią Moniką porozmawiać, kiedy akta trochę spuchną, a do sprawnego śledztwa nie były potrzebne sztuczki, tylko dowody.
Patrzył na nią. Kobieta siedziała w napięciu, ubrana i umalowana jak na rozmowę w sprawie pracy. Schludnie, skromnie, z biurową elegancją. Biała bluzka zapięta pod szyję, ciemny żakiet, pantofle na delikatnym obcasie. Włosy związane w kok, okularami zastąpiła soczewki. Dobrzy adwokaci radzą oskarżonym kobietom, żeby właśnie tak wyglądały na sali sądowej.
Przekręcił protokół i wskazał miejsce, w którym powinna podpisać.
Zdziwiła się.
– Nie będzie przesłuchania?
– Przecież wszystko pani powiedziała.
– Nie ma pan żadnych dodatkowych pytań?
– A chce pani coś dodać? – odpowiedział pytaniem.
Myślała tak intensywnie, że słyszał chrzęst obracających się w jej głowie trybików.
– Nie wierzy mi pan.
– Jak powiem, że nie, to zezna pani prawdę?
Zagryzła wargi i spojrzała na listopadowy wieczór za oknem. Na chwilę zamieniła się w kobietę, którą była wczoraj.
– Będą potrzebne jakieś dodatkowe przesłuchania?
– Myślę, że zdążymy się sobą znudzić.
– Ale czy pan mnie o coś podejrzewa?
– Skąd ten pomysł?
– Wczoraj zupełnie nie byłam sobą.
Pomyślał, że naprawdę nie ma szczęścia, jeśli chodzi o odwiedzające jego gabinet kobiety. Gdyby nie to, że prokuratorowi nie wolno dorabiać, kazałby sobie płacić po osiemdziesiąt złotych za każdą godzinę tych zwierzeń.
– Przykro mi – odparł w końcu obojętnie. – Ale czy chciałaby pani dodać coś, co może mieć związek z zaginięciem i śmiercią pani męża?
– Tylko że nie miałam z tym nic wspólnego.
– Z czym?
– No z tym.
– Czyli? – Chciał, żeby to powiedziała.
– Nie zabiłam go.
– A cieszy się pani, że nie żyje?
Zmarszczyła brwi i spojrzała tak, jakby za jego plecami samolot pasażerski wylądował na dachu katedry. A potem podpisała się na protokole i wstała, gotowa do wyjścia.
Pomyślał, że następnym razem ją nagra.
9
Prokurator Teodor Szacki nie miał szczęścia do szefowych. Ale kiedy trafił do Olsztyna, na początku odetchnął z ulgą. Ewa Szarejna wydawała się dość typowym produktem urzędu. Dobra prawniczka, niespecjalnie zainteresowana pierwszą linią frontu, szybko trafiła do prokuratury okręgowej, a stamtąd po kilku latach w nadzorze odesłali ją na szefa rejonu. Znając dynamikę prokuratorskich karier, albo wróci na wyższe stanowisko w okręgu, albo wyląduje w apelacji. W to ostatnie wątpił, Szarejna jak wszyscy tutaj była psychopatyczną lokalną patriotką, prędzej się ze smutku utopi w jednym z jedenastu olsztyńskich jezior, niż wyjedzie do Białegostoku albo Gdańska.
Solidna, pracowita, przyzwoita, poukładana, bardziej specjalistka od teorii niż praktyki, ale miało to swoje plusy – wszyscy z Szackim włącznie traktowali ją jak chodzącą bazę orzecznictwa.
Około czterdziestki, trochę młodsza od Szackiego, szczupła, wysportowana, uprawiała biegi przełajowe. Co było źródłem wielu korytarzowych żartów, ponieważ miała na ścianach gabinetu swoje zdjęcia z zawodów, na których spocona i umazana błotem ledwo przypominała istotę ludzką.
Ale wszyscy zapytani o Ewę Szarejnę, nigdy na pierwszym miejscu nie wymieniali ani jej funkcji, ani prawniczej wiedzy, ani dziwacznego hobby. Zawsze mówili: Ewa? To jest bardzo dobra osoba.
Jak to pierwszy raz usłyszał, zmartwiał. O jego matce też tak zawsze mówili. A on wiedział najlepiej ze wszystkich ludzi, że jego matka nie była dobra. Za swoją ciepłą, promieniującą empatią i zrozumieniem fasadą była agresywną, wiecznie wkurwioną zołzą, budującą kolejne mury dobroci, żeby ukryć za nimi wściekłość i pretensje do całego świata. Była jak aligator uwięziony w pluszowym kombinezonie. Każdy chciał się do niej przytulić, ale jeśli ktoś znał ją równie dobrze, jak własny syn, wiedział, że składała się głównie z kłów i pazurów.
Ewa Szarejna była identyczna. Szacki szybko o tym się przekonał, a ona wiedziała, że on wie. Dlatego szczególnie za sobą nie przepadali, chowając niechęć za uprzejmością. Jego była minimalistyczna i chłodna, jej – przesadnie serdeczna.
Wezwany do szefowej, nawet nie zabrał papierów, po rozmowach z Bierutem i Falkiem miał wszystko elegancko poukładane w głowie, jak puzzle posegregowane kolorami, gotowe do ułożenia.
Szarejna nigdy nie przyjmowała gości, będąc za swoim biurkiem, tylko przy niewielkim stole konferencyjnym, gdzie mogła usiąść obok, uśmiechać się ze zrozumieniem i stwarzać atmosferę przyjaźni i zaufania. Teraz też siedziała na swoim miejscu przy oknie, obok nieznanego Szackiemu mężczyzny, na oko trzydziestolatka, trochę ostentacyjnego w swojej sportowej, warszawskiej elegancji. Ewa Szarejna zerwała się na równe nogi, jakby zobaczyła bliskiego członka rodziny, który po latach wrócił z emigracji.
– Panie Teo! – zawołała. – Wspaniale, że pan już jest.
Najwspanialuniej, pomyślał. Na samym początku ich znajomości zapytała, czy zwracać się do niego Teodorze, czy może woli Teo lub Teddy. Szacki, który z zasady nie przechodził z nikim na ty, odparł, że wolałby pozostać przy formach grzecznościowych. Szarejna wybuchła taką wewnętrzną wściekłością, że mało jej nie spadł pluszowy kombinezon. I zapewniła, że oczywiście, rozumie, po czym zaczęła się do niego zwracać „panie Teo”, wymawiając to zawsze bez pauzy − jak „panieteo” − dzięki czemu jego imię brzmiało w jej ustach jak włoski deser albo marka odświeżacza do kibla.
Przywitał się z mężczyzną, który przedstawił się energicznie jako Igor i mimo pytającego spojrzenia prokuratora nie podał nazwiska. W związku z czym Szacki przeniósł wzrok na szefową, w nadziei, że czegoś się dowie.
Szarejna westchnęła i uśmiechnęła się do nich promiennie.
– Ma pan wspaniałą szefową – wyznał Igor.
Szacki czekał.
– Pan Igor... – zaczęła Szarejna, ale nie dał jej dokończyć zdania.
– Igor, żaden pan Igor, droga Ewo, umawialiśmy się.
Roześmiała się i pogłaskała go po ręku. Naprawdę to zrobiła.
– Igorze... – powiedziała z naciskiem, patrząc mężczyźnie w oczy, a on pokiwał głową z teatralną aprobatą.
Szackiemu zrobiło się niedobrze.
– Igorze, gdybyś mógł wytłumaczyć panu Teo.