Brzytwa prawie odcięła mu palce, mimo to zacisnął dłonie jeszcze mocniej w desperackiej próbie utrzymania się na powierzchni.
– Ustawa gwarantuje mi niezależność – skłamał.
Szarejna uśmiechnęła się cudownym uśmiechem, który przez wszystkich zostałby wzięty za wyraz ciepła i empatii, lecz Szacki widział w nim tylko lodowaty tryumf. Sam wiedział, jaka to miła satysfakcja przyłapać prawnika na ewidentnej nieznajomości prawa.
– Panie Teo, ustawa gwarantuje panu oczywiście niezależność w prowadzeniu postępowania, rozumianą jako samodzielność podejmowania czynności procesowych. Niemniej ustawa ta wprost mówi, że prokurator jest zobowiązany wykonywać zarządzenia, wytyczne i polecenia przełożonego prokuratora.
Nic nie powiedział, nie było nic do powiedzenia. Ewa Szarejna tak kłapała kłami ze szczęścia pod pluszowym kombinezonem, że nie mogła sobie odmówić kopnięcia leżącego:
– Artykuł ósmy, ustęp drugi.
Igor Poniewasz wyjął z aktówki plik kartek, nawleczonych na czerwoną bindę. Na okładce wydrukowana została pięcioramienna żółta gwiazda z ramionami zakończonymi kropkami. Pośrodku widniał napis westernową czcionką: „OPERACJA SZERYF”.
Prokurator Teodor Szacki nawet nie westchnął.
10
Wściekłość, frustracja i irytacja tak go rozsadzały, że po kwadransie nerwowego krążenia po swoim gabinecie postanowił zmienić otoczenie. Bał się, że przepali mu się jakiś bezpiecznik, strzeli gdzieś czterdziestoletnia ponad żyłka.
Najpierw myślał o tym, czy nie pójść po prostu na spacer, ale pogoda była tak podła, że postanowił się przejechać.
Pięćset metrów dalej i piętnaście minut później słuchał kuriozalnie słonecznego w olsztyńskich warunkach Agadou i trząsł się z wściekłości. Na Kościuszki nie było korka, Kościuszki wpadło w komę, czasoprzestrzeń została uwięziona w kwantowej galarecie, kompletny bezruch zapanował w tym kawałku wszechświata. Szacki widział przez mżawkę jak dwieście metrów przed nim światła zmieniają się w stałym rytmie: najpierw nieskończenie długo czerwone, potem zielone przez moment, żółty błysk i znowu czerwone. Jeśli trzem samochodom udało się wjechać w zakorkowaną Niepodległości, to był sukces. Patrzył na skulonych przechodniów przemykających chodnikiem i wyobrażał sobie, że jeden z nich jest olsztyńskim inżynierem ruchu. Wymyślił, że zaprasza go do auta. Inżynier jest mile zaskoczony, pogoda podła, nie spodziewał się takiego odruchu serca u kierowcy auta na warszawskich blachach, bardzo dziękuje i tak dalej. Nie ma sprawy, musimy sobie pomagać, pełen Wersal. Pozwala mu nawet wybrać stację radiową, rozpiąć płaszcz, rozluźnić się, pochwalić stylowy samochód.
Jednocześnie wyjmuje niepostrzeżenie z bocznej kieszeni krzyżakowy śrubokręt. I kiedy inżynier jest już rozluźniony, blokuje drzwi i z całej siły wbija mu śrubokręt w udo, najgłębiej jak się da, kręcąc nim zawzięcie. Patrzył, jak przed nim tym razem żadnemu autu nie udało się skręcić na zielonym i uśmiechał się, słysząc w głowie krzyk bólu, zaskoczenia i przerażenia. Nie zdawał sobie sprawy, że jego prawa dłoń wierci dziurę w skórzanej tapicerce.
Dwadzieścia minut później poczuł się trochę lepiej. Ponieważ postanowił, że zamiast stać w korku na Jaroty, zjedzie na Statoil koło KFC, tam kawy się napije, przejrzy gazetę, odparuje. Przejechał sto metrów chodnikiem, żeby dostać się do zjazdu, i zaparkował pod stacją z westchnieniem ulgi.
Usiadł przy małym stoliku w kącie, między szczotkami do zgarniania śniegu a tylko trochę zasłoniętymi pornosami. Z „Gazetą Olsztyńską” i dużym kubkiem czarnej kawy. Od jakiegoś czasu pił czarną kawę, bo wydawało mu się to bardziej męskie.
Czuł się dobrze przy kasie. Czuł się rewelacyjnie przy ekspresie. Czuł się wspaniale, maszerując z kubkiem do stolika, nigdy nie nakrywał kawy wieczkiem, niech wszyscy wiedzą, że prawdziwi twardziele nie wstydzą się swojego wyboru. Przy stoliku czuł się podle, ponieważ nienawidził smaku czarnej kawy, po dwóch łykach kręciło go w żołądku, a w ustach pojawiał się kwaśny smak. Ale co miał zrobić? Wrócić po śmietankę, posłodzić potajemnie?
Chciał odpocząć i się odprężyć, zamiast tego przeglądał poirytowany „Gazetę Olsztyńską”. Tematem numeru były obraźliwie niskie stawki za godzinę pracy, w regionie najwyższego bezrobocia pracodawcy bezlitośnie wykorzystywali ludzką biedę i desperację. Przeleciał tekst wzrokiem, słuszna sprawa go nie obeszła, skoro dali na pierwszą stronę takie ogólne rozważania, to znaczy że kompletnie nic się nie wydarzyło. Oczywiście miał rację, dalej było już tylko gorzej. W Szymanach urzędnicy stawiali pomnik swojej megalomanii w formie bezsensownego i zbędnego lotniska, w Gołdapi bali się wilków, pod starówką znaleźli jakieś archeologiczne resztki, plebiscyt na nauczyciela, plebiscyt na listonosza, plebiscyt na sportowca, nudy, nudy, nudy.
Miał już odłożyć gazetę i korzystając z tego, że stacja kompletnie opustoszała, nalać sobie ukradkiem mleka do kawy, kiedy z dodatku edukacyjnego spojrzała na niego znajoma twarz. W pierwszej chwili nie mógł dopasować człowieka do sytuacji, patrzył w bladobłękitne oczy jakiejś młodej dziewczyny, a w głowie zębatki kręciły mu się na jałowym biegu.
Klik. Wiktoria Sendrowska, klasa IIE, Przystosowanie do przeżycia w rodzinie, zapamiętał tytuł jej pracy, bo wydał mu się ciekawy.
Wyciągnął dodatek edukacyjny i przeczytał wywiad z dziewczyną. Całkiem bystrze odpowiadała na bezsensowne pytania, dziennikarka zwracała się do niej jak do dziecka, ona tymczasem zachowywała się jak dojrzała kobieta.
Dziennikarka pytała, co ją skłoniło do tego, żeby zająć się tak poważnym tematem.
Dziewczyna odpowiadała, że sama nigdy nie doświadczyła przemocy domowej, ma szczęśliwy dom, rodzice uprawiają prestiżowe zawody. Ale zna ludzi, którzy wracali jak do piekła. Którzy kulili się, słysząc kroki na korytarzu. Którzy bardziej bali się powrotów do domu niż wyjazdów. Znała takich, którzy marzyli o tym, żeby ktoś przyszedł i zabrał ich do domu dziecka. Uznała, że trzeba o tym mówić.
Na szczęście takie ekstremalne przypadki zdarzają się bardzo rzadko, skontrowała dziennikarka.
Szacki skrzywił się, czytając pytanie. Kolejny obywatel przekonany, że wszystko przytrafia się innym, a i to nieczęsto, więc tak naprawdę nie ma się czym przejmować. Przeleciał wzrokiem cały wywiad, licealistka opowiadała o przemocy w rodzinie, widać, że zadała sobie wiele trudu, zbierając materiały do swojej pracy. Różne są rodziny, skomentowała dziennikarka podawane przez Wiktorię przykłady patologii wśród jej szkolnych znajomych.
Na to Wiktoria: Odmawiam miana rodziny grupie, gdzie stosowana jest jakakolwiek przemoc, zamach na wolność osobistą lub seksualną. Obrażamy prawdziwe rodziny, nazywając tak patologiczne układy, które powinny zostać jak najszybciej rozmontowane.
Dziennikarka: To brzmi groźnie. Zaczęłam wyobrażać sobie, jak dzieci donoszą na swoich rodziców...
I Wiktoria: A co w tym groźnego! Jeśli rodzic jest złym, krzywdzącym, agresywnym psychopatą, to powinno się na niego donieść jak najszybciej. Powinniśmy wiedzieć, że nie jesteśmy bezbronni. W szkole mamy pogadanki, ostrzegające nas przed wydumanymi problemami. Wiemy, że grozi nam narkomania, handel żywym towarem, wycinanie narządów, gwałt w ciemnym lesie, a o tym, co zrobić, kiedy pijany wuj się dobiera, ojciec przepija kieszonkowe albo matka wrzeszczy codziennie i wyzywa – o tym nie słyszałam jeszcze w szkole ani słowa. A przydałoby się. Dyktatorzy powinni wiedzieć, że nie są bezkarni.
Co prawda, to prawda, pomyślał Szacki, sam miał o rodzicach, jako o grupie społecznej, jak najgorsze zdanie. Ziewnął i upił zimnej już kawy, obrzydliwej jak płyn do przetykania rur. Dziewczyna sprawiała wrażenie tyleż agresywnej, co poukładanej. Miał szczerą nadzieję, że nikt jej nie zepsuje po drodze, że pasja społecznikowska w niej nie osłabnie, a za parę lat będzie mógł na nią głosować.