– Powodzenia – mruknął i wrzucił gazetę do kosza.
Ruch był już minimalny i Szacki uznał, że może pojechać na Jaroty, nie ryzykując apopleksji. Kwadrans później skręcił w Wilczyńskiego, jedną z głównych ulic olsztyńskiej sypialni, minął kościół tak szkaradny, jakby wybudowało go Stowarzyszenie Przyjaciół Lucyfera, aby odstraszać ludzi od wiary, i zaczął się rozglądać, szukając adresu. Zaparkował pod pięciopiętrowym blokiem z lat dziewięćdziesiątych, smutnej dekady, kiedy budowano szybko i bez pomyślunku, o projektach nie wspominając. Budynek był wstrętny, przykre świadectwo tego, że wystarczy oddalić się od niemieckiego centrum, żeby zacząć zamykać oczy, by nie widzieć wszechobecnej brzydoty. Olsztyn nie różnił się zresztą pod tym względem od innych miast i Szacki pomyślał, że to okrutne – nawet jeśli w Polsce wszystko się zmieni, ludzie staną się dla siebie mili, politycy wrażliwi na ludzką krzywdę, autostrady wybudowane, a pociągi czyste, to i tak tym miłym ludziom przyjdzie żyć na trzystu tysiącach kilometrów kwadratowych urbanistycznego piekła, zaśmieconego najbrzydszą architekturą w Europie.
Na parterze budynku znajdował się ciąg sklepów i lokali usługowych, biuro turystyczne Tauris było klitką, wciśniętą między weterynarza i sklep z lustrami. Wbrew jego obawom w firmie Najmana paliło się światło, wewnątrz niewielkiego pomieszczenia pracownica krzątała się przy tylnej ścianie, porządkując katalogi: na górze palmy, na dole ośnieżone szczyty. Na ścianie zdjęcia lazurowych mórz i białych piasków. Tylko raz pojechał na takie wakacje, z jednej strony miał elektrociepłownię, z drugiej autostradę, przez plażę z brązowego żwiru przelewały się fale bladego cellulitu, obiecał sobie, że nigdy więcej.
Przejrzał ogłoszenia w witrynie. Alpy samolotem, Słowacja samochodem, egzotyka, Włochy, objazd plus grób papieża, już prowadzimy zapisy na kanonizację. Żadnej wywieszki o przerwie, urlopie czy zawieszeniu działalności.
Wszedł do środka, w zapach kawy, kredowego papieru i piżmowych kadzidełek. Nawet przyjemna mieszanina. Kobieta z uśmiechem odwróciła się od półek z katalogami. Przedstawił się szybko, żeby nie zaczęła go uwodzić palmami i szczytami. Przytaknęła, jakby spodziewała się tej wizyty, przedstawiła jako Joanna Parulska.
– Kawy się pan napije?
Już chciał się złamać, ale uznał, że jest tutaj służbowo.
– Czemu nie. Czarna, bez mleka, bez cukru.
Nawet jeśli zrobiło to na niej wrażenie, nie dała po sobie poznać.
– Policja dziś ze mną rozmawiała! – krzyknęła z zaplecza.
– Wiem – odparł. – Chciałem zobaczyć miejsce pracy denata.
Nie odpowiedziała. Wróciła z dwoma kubkami rozpuszczalnej kawy, biała dla siebie, czarna dla niego. Gorąca ciecz pachniała gumą, niewiele jest rzeczy bardziej odstręczających niż mocna rozpuszczalna kawa bez żadnych dodatków.
– Mam tylko kilka pytań.
Skinęła głową, założyła nogę na nogę i upiła kawy. Miała energię właścicielki małej firmy. Kobiety z udanym życiem małżeńskim, która lubi pracować, lubi gotować i napić się wina z przyjaciółmi, tymi samymi od dwudziestu lat. Ładnie i żywiołowo tańczy, a jak się wybiera z mężem na weekend do hotelu, to zabiera koronkowe pończochy. Pod pięćdziesiątkę, pewnie o niej zawsze mówili, że ma w sobie to „coś”. Mimo jej widocznych starań „coś” się starzało i znikało, ale pewnie kiedy w listopadowe popołudnie zamykała biuro, mężczyźni ciągle się za nią oglądali. Kozaki, zgrabne nogi między kozakami a spódnicą, kobiece kształty, długie czarne włosy, makijaż, odjazdowe okulary w turkusowym kolorze Karaibów. Można by pomyśleć, że to kobieta zdrowo pogodzona z losem i wiekiem, dobrze czująca się w swojej skórze. Ale Szacki był gotów się założyć, że jeśli w piątek napije się wina, a w sobotę jest słoneczny dzień, to stoi rano przed lustrem, patrzy na swoją skórę i wcale nie czuje się w niej komfortowo. Sam doświadczał tego uczucia nazbyt często.
Zbyt wielu ludzi przesłuchał, żeby nie wiedzieć, że dzielą się na ledwie kilkanaście typów, a pomijając drobne różnice, w ramach kategorii ich charaktery i losy są zazwyczaj bardzo podobne. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć, że nigdy ją z Najmanem nic nie łączyło, poza sprawami zawodowymi. Że nawet jeśli próbował romansować, to szybko dostał po łapach. Że kiedy on popijał martini w Tunezji, ona porządkowała faktury, a mimo to potem klienci woleli z nią załatwiać wszystko, a nie z szefem, który na własne oczy widział kolorowe rybki baraszkujące przy rafie koralowej.
Jedno mu nie pasowało. Widział wiele razy ten typ kobiety i nie był to typ pracownicy.
– Jak to się stało, że pracowała pani dla Najmana?
– Nie pracowałam nigdy dla Najmana. Jesteśmy, byliśmy wspólnikami. Niemal równocześnie otworzyliśmy biura po dwóch stronach tej samej ulicy, on nowe, ja się przeniosłam z centrum. Po dwóch latach uznaliśmy, że to bez sensu gapić się na siebie i udawać, że jesteśmy konkurencją. Połączyliśmy siły. Jeden lokal, jedna księgowość, a każdy przyniósł swoich klientów. Ja szkoły i obozy, on rodziny szukające słońca.
– Żona Najmana mówiła o pani jak o pracownicy.
Wzruszyła ramionami.
– Wiem, że przedstawiał mnie jako pracownicę, próbował nawet tak traktować przez chwilę. Krótką chwilę. Trochę taki patriarcha z patriarchowa, ale w sumie dobrze się dogadywaliśmy.
Zerknęła na ścianę, Szacki podążył za jej wzrokiem. Między rajskimi plażami wisiało zabawne zdjęcie Najmana i Parulskiej. Zrobione w zimie, na jakimś jarmarku bożonarodzeniowym na olsztyńskim rynku, wokół stały lodowe rzeźby zwierząt. Między rzeźbami, na śniegu, ustawili parasol z trzciny i dwa letnie leżaki, położyli się na nich w zimowych kurtkach i słonecznych okularach, pijąc bajecznie kolorowe drinki. Między sobą mieli tabliczkę z logo biura i adresem strony internetowej. Uśmiechali się promiennie do obiektywu, wyglądali na zadowolonych.
– Pomyśleliśmy, że to fajny pomysł na reklamę. Pokazać, że możemy ludzi zabrać ze środka polskiej zimy gdzieś pod palmę.
– Interes się kręci? – zapytał.
– Przyzwoicie. Oczywiście rynek jest nieprzewidywalny, raz idą pielgrzymki, raz obozy, mieliśmy rok, kiedy chyba pół osiedla wyjechało na pierwszoligowe egzotyczne kierunki, Karaiby albo Mauritius. Ale ogólnie żarło coraz lepiej, myśleliśmy nawet o otworzeniu filii w Ostródzie.
– A kryzys?
– Kryzys to bujda. Wymyślili tę plotkę w wielkich korporacjach, żeby przez dziesięć lat nie dać nikomu podwyżki.
Prosperujący biznes, widoki na przyszłość, pieniądze. Zastanawiał się, czy to wystarczający motyw do zabójstwa. Raczej nie. Chyba że jakieś prywatne długi, hazard, szantaż. Wspólnik pożycza wspólnikowi, zaczynają się niesnaski. Jeden ginie, nie dość, że długi idą w zapomnienie, to jeszcze biznes zostaje. Zanotował sobie wersję śledczą w głowie.
– Jak dzieliliście się pracą?
– Różnie. Sporo jeździliśmy, służbowo i prywatnie, więc czasami w biurze była tylko jedna osoba. Ale w szczytach siedzieliśmy we dwójkę. Po latach praktyki wystarczyło, że ktoś wszedł, od razu wiedzieliśmy, kto ma go obsłużyć. Jeśli energiczny mężczyzna w płaszczu, to Piotr. Konkretna rozmowa w stylu „ściemniać panu nie będę, różne rzeczy w Arabowie widziałem, ale to jest naprawdę dobre miejsce”, dwa żarty o tym, że podróż z żoną to tak naprawdę podróż służbowa. Do młodego małżeństwa szłam ja, pełna wyrozumiałości dla tego, że chcą jak najwięcej słonecznego szczęścia za jak najniższą cenę. Do dwóch przyjaciółek po pięćdziesiątce oczywiście Piotr, miał coś z dansingowego wodzireja, to się sprawdzało.