Выбрать главу

– Nie kłóćcie się, proszę, drogie panie. – Prokurator starał się załagodzić sytuację. – Nie wierzę w pytania zbyt trudne albo niewłaściwie. Najwyżej nie odpowiem, ale jeśli mogę o coś zaapelować, to proszę o zaniechanie walki z ciekawością tej młodej kobiety. Ciekawość i żądza poznania prawdy to dwie nogi dobrego śledczego. Bez nich daleko nie zajdzie.

Uznała porównanie za mało błyskotliwe, ale pokiwała głową, jakby to była najmądrzejsza rzecz, jaką słyszała od lat.

– Chętnie odpowiem – powiedział. – Ponieważ pani Wiktoria dotknęła największego etycznego dylematu towarzyszącego naszej pracy. Faktycznie, często jesteśmy bezsilni. Prowadzimy śledztwo, zbieramy niezbite dowody i przez jakiś drobiazg, często formalny, wszystkie nasze wysiłki idą na marne. Nie dość, że musimy puścić człowieka, o którego winie jesteśmy przekonani, ba, nawet mieliśmy na to dowody, to jeszcze musimy dostawać razy, wymierzane przez społeczeństwo.

Korzystając z dłuższej przemowy prokuratora, który w ogóle jej zdaniem wyrażał się w jakiś pretensjonalny i kwiecisty sposób, wytarła dyskretnie serwetką zalany kawą spodek. Miała ochotę wlać te kilka kropel z powrotem do filiżanki, ale bała się, że wtedy jej matka wróci z zaświatów i ją zruga przy wszystkich.

– Wtedy często pojawia się taka fantazja, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Żeby zrobić cokolwiek. Ukarać, zaszkodzić, umówmy się, organa państwa mają dużo sposobów, żeby skrzywdzić obywatela. A żaden z tych organów nie odmówi prokuratorowi w słusznej sprawie. Problemy z podatkami, z paszportami, z wizami, z zezwoleniami, licencjami, z wykonywaniem swojej profesji, przesłuchania, ciąganie, wyjaśniania. Czasami, muszę pani powiedzieć, pani Wiktorio, taka wszechwładza może onieśmielać. Gdybym się uparł, mógłbym zaszkodzić nie tylko pani, ale też całej rodzinie do piątego stopnia pokrewieństwa tak, że nigdy by się z tego nie podnieśli.

Odchrząknęła głośno. Prokurator przerwał i spojrzał na nią, w oczach miał dziwny cień, a ona pomyślała po raz pierwszy, że Teodor Szacki nie musi być dobrym człowiekiem. Nosił w sobie coś, przez chwilę szukała właściwego słowa. Nie nienawiść, nie frustrację, nie agresję, miała to na końcu języka. Gniew, o właśnie. Śmieszne, zapomniane słowo, brzmiące jakoś biblijnie. Ale pasowało do jej gościa.

– Powiedział pan „pani”.

– Słucham?

– Przejęzyczył się pan. – Roześmiała się sztucznie. – Powiedział pan, że może zaszkodzić mojej córce.

– Naprawdę? W takim razie proszę o wybaczenie, jest późno, mam za sobą ciężki dzień. Oczywiście nie jest to żadne wytłumaczenie, ale jeszcze raz przepraszam. To chyba znak, że powinienem lecieć.

Wiktoria zerwała się gwałtownie, po dziecięcemu, i sięgnęła po swój telefon, który leżał jak zwykle między jabłkami na kredensie, podłączony do ładowarki. Ładny telefon, prezent na osiemnaste urodziny. Cieszyła się, że Wiktoria o niego dba, zawsze trzymała go we własnoręcznie wyszydełkowanym futerale z włóczki w biało-różowe pasy.

– Wyślę panu SMS-a, dobrze? Cokolwiek, żeby pan miał mój numer. Chętnie się jeszcze z panem spotkam.

Uśmiechnęła się do siebie. Może była duża, może pełnoletnia, może wypowiadała się dorośle.

Ale tak naprawdę jej kochana córka to jeszcze był straszny dzieciak.

19

Wyjął z kieszeni telefon, czekając na przyjście wiadomości. I zastanawiał się, co dalej. Grać, jak do tej pory, wedle reguł roztropnej licealistki Wiktorii Sendrowskiej, czy przystąpić do ataku. Nawet jeśli nie był w szczytowej formie, nienawiść dodawała mu wystarczająco sił, żeby rozpierdolić głowę jednej i drugiej albo o ten mieszczański dębowy kredens, albo o zabytkowe, ceramiczne kaloryfery. Właściwie wystarczyłoby, żeby rozniósł na strzępy szanowną panią Agnieszkę Sendrowską na oczach jej adoptowanej córki. Żeby małolata widziała, jak to jest, kiedy ktoś bliski cierpi. Potem zastanowiłby się, co dalej.

Wyobraził sobie czaszkę uderzającą o kaloryfer. Wyobraził sobie pękającą skórę, kość wgniatającą się w mózg. Z rozbitej głowy leci krew, z rozbitego kaloryfera leci gorąca woda i para. Pani Agnieszka jest jeszcze przytomna, zbyt zaskoczona, żeby zareagować, nawet nie wie, co się dzieje. A on chwyta ją mocniej za czarne włosy, okręca sobie wokół nadgarstka i wali ponownie o kaloryfer. Więcej pary, więcej krwi, kawałki kości nie różnią się na podłodze od kawałków porcelanowych grzejników. Na ich tle łatwo zauważyć szarą, galaretowatą treść mózgu. Córeczka może sobie teraz zobaczyć, jak wygląda wszechpotężny aparat zarządzający jej mamusi. Chwilowo w fazie likwidacji.

Agnieszka Sendrowska uśmiechnęła się do niego znad filiżanki. Odwzajemnił uśmiech.

Gniew wypełniał go w stu procentach. Sprawiał, że każda czynność zamieniała się w wysiłek ponad siły. Starał się prowadzić normalną konwersację, ale czuł się jak sparaliżowany. Chował się za słowami, żeby nie zrobić niczego głupiego. Dlatego gadał jak upośledzony, jakby wygłaszał jakiś wykład z prawa, sam rozumiał z tego co trzecie słowo. Ale to cedzenie słów, ich dobieranie, skupienie się na odmianie, jakby mówił w obcym języku, to mu pozwalało zachować względny spokój.

Dostał wiadomość o treści: „tel no one”.

Dokładnie jak powiedziała: wyślę panu cokolwiek. „Tel no one”, że niby telefon numer jeden, taki dowcipasek od bystrej licealistki. Wystukała, co jej przyszło do głowy, żeby miał do niej numer.

W rzeczywistości wiadomość była jak najbardziej czytelna. Tell no one. W domyśle: nie mów nikomu, bo twoja córka spłonie na chemicznym stosie, usypanym przez porypaną warmińską inkwizycję.

Wstał, pożegnał się uprzejmie, pozwolił pani Agnieszce odprowadzić go do holu. Po drodze kurtuazyjnie podziwiał mieszczański dom. Szczerze. Część jego świadomości, którą udało się zmusić do prowadzenia konwersacji, autentycznie podziwiała wysiłek, jaki Sendrowscy włożyli w to, aby poniemiecka willa odzyskała swoją świetność, udanie łącząc elementy oryginalnej architektury z nowoczesnym, skandynawskim designem.

Założył płaszcz i wyszedł, nie podając nikomu ręki. Bał się, że jeśli poczuje dotyk Wiktorii, nie powstrzyma swojego gniewu i zabije ją na miejscu.

Przeszedł przez niewielki ogródek, otworzył furtkę, wyszedł na chodnik ulicy Radiowej i odetchnął głęboko. Powietrze było inne niż dotychczas. Zimne, rześkie, pachnące śniegiem. Mróz przegonił mokry zapach, rozproszył mgłę, Olsztyn wydawał się ostrzejszy niż zwykle. Szacki często miał tutaj wrażenie, że ogląda świat przez zaparowany obiektyw, że wszystko jest delikatnie rozmyte. Teraz dla odmiany wyglądało to tak, jakby przepuszczono obraz przez filtr wyostrzający.

Nie mógł jej zabić. Chwilowo nie pragnął niczego bardziej, ale nie mógł. Ponieważ na równi z gniewem wypełniała go nierozsądna nadzieja, że Hela żyje i jeszcze uda się ją uratować. Jeśli ceną jest gra wedle reguł Wiktorii Sendrowskiej, był na to gotów. Jeśli ceną ma być jego własna śmierć, też był na to gotów. Był gotów na wszystko. Dostał nową wiadomość od Wiktorii: „0 h”.

I wszystko jasne. Musi tam być o godzinie zero.

Nie miał najmniejszych wątpliwości gdzie.

20

Już bardzo długo szła górską ścieżką i naprawdę nieźle się spociła, zanim spostrzegła, że matriks się psuje. Po pierwsze, w Tatrach nigdy nie ma takiej pogody. To znaczy pewnie jest, ale ona nigdy w czasie żadnej wyprawy takiej nie widziała. Czy to z mamą na nartach, czy to z tatą na trekkingu, czy to z wycieczką szkolną na nudnych marszach – zawsze w Tatrach widziała jedynie mokre skały, mgłę i deszczową (lub śniegową) chmurę na wysokości oczu.