Przeszedł przez przerwę w ogrodzeniu.
Pomyślał o Pawełku Najmanie. Chłopcu, który postanowił przestać żyć. Pomyślał o Piotrusiu Najmanie i jego rysunkach. Pomyślał o małym chłopcu układającym puzzle przy leżącym w kałuży krwi ciele swojej matki.
Pomyślał o dziecku, które musi się chować przed tymi, których kocha. Robi wszystko to, co robią inne dzieci. Układa wieże z klocków, zderza samochodziki, prowadzi rozmowy między pluszakami i maluje domy stojące pod wyszczerzonym słońcem. Dzieciak to dzieciak. Ale strach sprawia, że wszystko wygląda inaczej. Wieże nigdy się nie przewracają. Motoryzacyjne katastrofy to bardziej stłuczki niż wypadki. Pluszaki mówią do siebie szeptem. A woda w kubeczku od farb szybko zamienia się w breję w tym wyjątkowym kolorze złej czerni. Dziecko boi się iść wymienić wodę i w końcu wszystkie akwarele umazane są breją z kubka. Każdy kolejny domek, uśmiechnięte słońce i drzewo obok domku mają ten sam kolor złej, sinej czerni.
Takim kolorem namalowany był tej nocy warmiński pejzaż.
Teraz
Prokurator Teodor Szacki czuł spokój, ponieważ wiedział, że tak czy owak w tym domu wszystko się skończy. Ilość możliwych wariantów była skończona i choć logika nakazywała przypuszczać, że w prawie wszystkich wariantach ginie jego córka, a także i on, i tak kurczowo trzymał się myśli, że jakoś się uda. Że coś wymyśli. Że wydarzy się coś, czego nie przewidział. Albo że wszystko okaże się koszmarnym żartem.
Głupia nadzieja. Doświadczenie prokuratorskie uczyło, że w życiu nic nigdy nie okazuje się żartem, wszystko jest zazwyczaj na śmiertelnie poważnie. Sprawę pogarszał fakt, że szaloną mścicielką okazała się osiemnastolatka. Ludzie w tym wieku mają tendencję do powagi, betonowo niezmiennych przekonań i radykalizmu, który dekadę później byłby już śmieszny. Co oznacza, że niezależnie od tego, jak bardzo pokręcony morderczy plan powstał w głowie dziewczyny – albo już go zrealizowała, albo na pewno zrealizuje.
Chyba że coś się wydarzy. Zawsze przecież może się wydarzyć coś nieoczekiwanego.
Przeszedł przez obejście i stanął przy drzwiach wejściowych. Teren pomiędzy ogrodzeniem i domem, kiedyś może to było podwórko albo ogródek, przypominał eksperymentalną hodowlę chwastów, teraz zwiędłych, zgniłych i obumarłych, złowieszczo czarnych w zimową noc.
Sam dom z bliska sprawiał lepsze wrażenie. Z daleka wyglądał jak wybudowana na początku dwudziestego wieku niemiecka chałupa, leśniczówka może, która miała całe sto lat, żeby się rozsypać. Teraz Szacki widział po architekturze i użytych materiałach, że konstrukcja pochodziła z lat dziewięćdziesiątych, a jej zły stan jest efektem pożaru przed dziesięciu laty. Dało się zauważyć, że ogień szalał w prawej części domu, nie było tam stolarki okiennej, zapewne spalonej, a dach zapadł się do środka wskutek naruszenia więźby przez ogień.
Zdziwił się, że wszystkie okna były szczelnie zabezpieczone porządnymi, kutymi kratami. Ciekawe, czy założono je po pożarze i wyprowadzce, żeby zabezpieczyć nieruchomość przed złodziejami i włóczęgami, czy zamontowano je wcześniej. Raczej to drugie. Spalonej nieruchomości nie zdobi się kowalstwem artystycznym, raczej każe wypełnić ziejące otwory prętami zbrojeniowymi albo po prostu zabija się na amen dechami.
Zerknął na zegarek. Północ.
Nacisnął klamkę i wszedł do środka, mając nadzieję, że nie natknie się na zwłoki Heleny Szackiej.
Otóż nie. Przywitało go słabe światło i intensywny zapach mocnej, świeżo zaparzonej kawy. Podążył za zapachem i znalazł się w pustym pomieszczeniu, które kiedyś musiało pełnić funkcję salonu.
Prawie pustym pomieszczeniu. Na środku znajdował się stolik kempingowy z gatunku tych, które składają się w zgrabną walizeczkę. Na nim turystyczna lampa gazowa, nakręcana na niewielki kartusz, termos i dwa kubki termiczne. A po obu stronach stolika dwa turystyczne krzesła, parę kawałków zielonego płótna, rozpiętych na aluminiowym stelażu. Jedno krzesło stało puste, na drugim siedziała Wiktoria Sendrowska. Młoda, piękna i spokojna. Wyjątkowo z rozpuszczonymi włosami. Długie, czarne pasma opadały jej do pasa, w połączeniu z bladą twarzą w migotliwym świetle lampy zamieniały ją w postać z japońskiego horroru.
– Dobry wieczór, panie prokuratorze – powiedziała, wskazując mu krzesło.
Usiadł, założył nogę na nogę, poprawił kanty spodni.
– Cześć, Mana.
– Nie mów tak do mnie.
Wzruszył ramionami.
– Gdzie moja córka?
– Dowiesz się za chwilę. Obiecuję. Kawy?
Skinął głową. Rozejrzał się. Lampka dawała mało światła, kąty i ściany ginęły w ciemnościach. Ktoś mógł tam się czaić, ktoś mógł stać za drzwiami. Ktoś mógł teraz do niego celować z broni albo zaciskać ręce na metalowej rurce. Właściwie wszystko wskazywało, że to ostatnia rozmowa, jaką przeprowadza w swoim życiu. A mimo to nagle poczuł znużenie, spać mu się chciało jak jasna cholera.
Przesunęła w jego stronę kubek z kawą.
– Jakieś pytania?
Napił się kawy. Czarna, mocna i pyszna. Taką mógłby pić codziennie. Zastanowił się nad tym, co właśnie powiedziała. Przy całej swojej wyjątkowości Wiktoria Sendrowska nie była wolna od typowej dla przestępców megalomanii. Przebierała nóżkami jak przedszkolak, żądna podziwu za jej przebiegłość.
– Nie – powiedział. – Znam już wszystkie odpowiedzi. Chcę zabrać córkę i wrócić do domu.
– No proszę, jaki zdolny prokurator. I jakie to odpowiedzi?
O kurwa, ale mu się nie chciało. Zmusił się, myśląc o tym, że może, jeśli zadowoli ego nastoletniej wariatki, cała sprawa skończy się lepiej, niż teraz przypuszcza.
– Skrócona wersja, może być? Urodziłaś się jako Marianna Najman, mieszkałaś – gestem pokazał otoczenie – w tej uroczej leśniczówce grozy z rodzicami i młodszym bratem. Zapewne byłaś ofiarą przemocy domowej lub molestowania, może tylko świadkiem tego, co działo się z matką. Dziesięć lat temu zdarzył się pożar. Twoja matka zginęła, twój braciszek umarł niedługo potem w psychiatryku, a tobie coś poprzestawiało się w głowie. Zdolne, śliczne dziecko, szybko zostałaś adoptowana przez Sendrowskich, którzy nie dostrzegli albo nie chcieli dostrzec twojej skazy. Nie wiem, dlaczego twojemu ojcu odebrano prawa, nie dotarłem do akt w sądzie rodzinnym, jedynie do papierów w USC. Adoptowanemu dziecku przybrani rodzice zapewnili, z tego co widziałem i słyszałem, doskonałe warunki rozwoju, dzięki czemu wyrosłaś na mądrą i piękną kobietę. Którą to piękną i mądrą kobietę cały czas trawiła żądza zemsty. Na ojcu w szczególe, na winnych przemocy w ogóle. Doczekałaś swoich osiemnastych urodzin, bo dopiero wtedy mogłaś uzyskać wgląd w akta sprawy adopcyjnej i w akta pozbawienia twojego ojca praw rodzicielskich.
– Nie docenia mnie pan. Od trzech lat mam te akta.
Był bardzo zmęczony, ale mimo to w jego prokuratorskiej głowie zabrzęczał wykrywacz ściemy. Coś było nie tak. Nie miał pojęcia co, ale wtedy po raz pierwszy pomyślał, że źle połączył fakty. Niestety, wydrenowany i wyczerpany, nie potrafił podążyć za tą myślą.
– Czekałam do osiemnastki, bo wydawało mi się to symboliczne, poza tym obserwowałam go. Dopuszczałam do siebie myśl, że jednak się zmienił i że zapewni Piotrusiowi to, czego nie miał Pawełek.
– No właśnie, Piotruś. – Nie pozwalał jej się rozwinąć dramatycznie, bo chciał mieć to podsumowanie jak najszybciej za sobą. – Zaprzyjaźniłaś się z rodziną Najmanów, przede wszystkim z Piotrusiem, może nawet pracowałaś jako opiekunka. Wbrew pozorom bezpieczne rozwiązanie. Najman ciągle wyjeżdżał, żona potrzebowała wtedy kogoś do pomocy. Mijaliście się z ojcem, być może nawet do ostatniej chwili nie spotkaliście się twarzą w twarz.