Upewnił się jeszcze przez radio, jak dojechać do miejsca zdarzenia, i zaraz przed Gietrzwałdem, widząc górującą nad wsią wieżę sanktuarium maryjnego, skręcił w stronę lasu, za którym znajdowało się Jezioro Rentyńskie. Po drodze zabrał kolegów techników, którzy niestety nie mieli nissana patrola i zakopali się w śniegu i błocie, jak tylko skończyła się w miarę przyzwoita droga.
Mimo to komuś przed nim udało się przejechać, białą przestrzeń przecinały czarne ślady. Pewnie po samochodzie terenowym, wysokim, skoro śnieg między śladami kół pozostał nietknięty.
Zdziwił się, kiedy dojechał na miejsce i stwierdził, że z zimowymi warunkami poradził sobie antyczny wehikuł Szackiego.
– Kurwa, nie wierzę – zdumiał się szef techników. – Moja terenowa kia nie dała rady, a ten szmelc przejechał?
– Może dlatego, że twoja kia taka terenowa jak moja astra latająca – mruknął niejaki Lopez, technik odpowiedzialny za zbieranie śladów biologicznych i zapachowych.
Bierut milczał. Na szczęście jego sława ponuraka szaleńca sprawiała, że nie musiał brać udziału w aktywnościach towarzyskich. Bardzo sobie cenił ten stan.
Zaparkował obok citroena. Wszyscy wysiedli i powoli ruszyli w stronę zrujnowanej chałupy, nikomu nie spieszyło się do trupa. Tylko Bierut szybko podążył za dwoma parami śladów wiodących do domu, myśląc, że cokolwiek tam zaszło w nocy, musiało się wydarzyć, zanim napadało śniegu. Wiedział, że koledzy za nim wymieniają się porozumiewawczymi spojrzeniami.
Otworzył drzwi. W środku panował taki sam ziąb jak na zewnątrz. W domu nie było żadnych sprzętów, podłogi się wypaczyły, ściany podeszły grzybem, ze ścian wystawały końcówki kabli w miejscach, gdzie złodzieje wymontowali gniazdka i kontakty. Nikt tutaj nie mieszkał co najmniej kilka lat.
Przeszedł przez przedpokój i znalazł się w obszernym salonie, z dużym oknem wychodzącym na las. Przez okno wpadało wystarczająco dużo światła, żeby obejrzeć miejsce zbrodni, jeszcze zanim chłopcy rozstawią lampy.
Wiele do oglądania nie było, pomieszczenie można by zinwentaryzować na serwetce: jeden stolik turystyczny, dwa krzesła turystyczne, jeden trup i dwóch prokuratorów.
Edmund Falk kucał przy zwłokach dziewczyny, w stosownej odległości, żeby nie zostawić śladów. Teodor Szacki stał tyłem do nich, z rękami założonymi na plecach, i gapił się na pustą ścianę z takim namaszczeniem, jakby puszczali tam ciekawy program w telewizji.
– Który z panów prowadzi śledztwo? – rzucił w przestrzeń Bierut.
– Prokurator Falk – odparł spokojnie Szacki. – Pod moim nadzorem oczywiście. Techników pan gdzieś nie spotkał po drodze w zaspie, komisarzu?
Bierut nie musiał odpowiadać, w tej samej chwili trzasnęły drzwi i do środka weszła ekipa.
– Premierównę chyba stuknęli, że cała prokuratura przyjechała – rzucił Lopez, stawiając na podłodze torbę ze sprzętem. – I to kto? Sam król ciemności i książę mroku we własnej osobie.
Szacki i Falk odwrócili się w jego stronę. Ich nieruchome miny nad idealnie zawiązanymi krawatami wyrażały tę samą pełną rezerwy dezaprobatę. Bierut wiedział, że każdego innego zgasiliby jak ogarek, ale Lopez był zwyczajnie za dobry. Ważniejsi pozwalali mu na więcej.
Spojrzał pytająco na Falka.
– Miła odmiana po tym, czym zajmowaliśmy się ostatnio – powiedział asesor. – To znaczy szkoda dziewczyny, ale tym razem bez zagadek. Wiktoria Sendrowska, lat osiemnaście, uczennica liceum na Mickiewicza. Zwyczajnie i klasycznie uduszona. Czy coś jeszcze, to pokażą oględziny.
– Widziałem ją wczoraj, odwiedziłem jej rodzinę około osiemnastej na Radiowej. – Szacki odwrócił się od ściany, która wzbudzała w nim takie zainteresowanie. – Złożę zeznanie, w skrócie chodziło o to, że dziewczyna wygrała konkurs na esej o zwalczaniu przestępczości, w ramach, że tak powiem, nagrody chciała mnie wypytać o pracę prokuratora.
– No i proszę. – Lopez zaśmiał się, klękając nad zwłokami. – Pierwszy podejrzany już jest.
– Z jej rozmowy z matką wynikało, że wybiera się do koleżanki, Luizy, i tam zanocuje. – Szacki zignorował zaczepkę.
– To pierwszy kierunek – powiedział Falk. – Czy faktycznie była umówiona z Luizą, czy z kimś innym. Kiedy wyszła, czy dotarła do koleżanki, co koleżanka wie, co wiedzą rodzice. Plus oględziny miejsca plus oględziny zwłok. Śnieg nas niestety pozbawił śladów na zewnątrz.
Bierut pokiwał głową, lustrując wzrokiem miejsce zbrodni. Coś mu nie pasowało.
– Dziwne – powiedział. – Głowę bym dał, że tutaj pachnie kawą.
Z tyłu jeden z techników parsknął śmiechem. Bierut wariat. Kawą mu na miejscu zbrodni pachnie.
Skończono rozstawiać lampy, na zewnątrz zamruczał niewielki generator i pomieszczenie zalało jaskrawe, białe światło. Nagle wszystko stało się niewygodnie widoczne, przede wszystkim młodość i piękno leżących na podłodze zwłok. Gdyby nie wybroczyny na szyi, mieniące się odcieniami granatu i bordo, dziewczyna wyglądałaby jak ofiara choroby, a nie zabójstwa. Spokojna, porcelanowa twarz, zamknięte oczy, czarne włosy rozsypane na podłodze, elegancki brązowy płaszczyk.
Lopez wyciągnął ze swojej walizeczki coś, co wyglądało jak niewielki modelarski pistolet do farb, i zaczął rozpylać jakąś substancję nad szyją denatki. Bierut nagle poczuł się żółtodziobem. Nie pamiętał wykładów z daktyloskopii aż tak dobrze. Czy można zdjąć odciski z ciała? Chyba tak, w nielicznych przypadkach, chyba właśnie za pomocą specjalnej żywicy epoksydowej. Wstydził się zapytać.
– Drugi kierunek to ten dom zły – mruknął Lopez, nachylając się nad twarzą ofiary, jakby chciał zacząć ją reanimować. – Byłem tu dziesięć lat temu, też zimą, może późną jesienią. Jak z korytarza skręcicie w lewo, to macie spalone pomieszczenie. W tym pomieszczeniu jest okno z kratą. Zamontowana dla bezpieczeństwa pewnie. Pożar był, przez tę kratę kobieta się spaliła, nie miała jak uciec. Nie zapomnę tego, żeśmy ją z tych prętów zeskrobywali, jak spalonego kotleta od grilla. Dom zły, mówię wam.
Nikt się nie odezwał. Stali w ciszy, słuchając syku rozpylacza i pomruku generatora. Drgnęli, kiedy tuż obok rozległ się głośny, przejmujący krzyk.
3
Falk ruszył w stronę drzwi, ale Szacki dał mu znak, żeby został. Ktoś musiał pilnować techników i nadzorować śledztwo. Domyślił się, kto krzyczał, i rozumiał, że jego obowiązkiem jest porozmawianie z rodzicami Wiktorii.
Spojrzał na zwłoki i dłonie mu się spociły, wróciło wspomnienie minionej nocy. Schował szybko ręce do kieszeni, wytarł je o podszewkę. Bezsensowny ruch, jakby ktoś mógł zobaczyć z daleka, czy mu się dłonie spociły. Ze zdumieniem zauważył u siebie typowe dla sprawców zbrodni zachowania. Zawsze uważał, że przestępcy są słabi, mało inteligentni, wręcz nierozgarnięci. Stąd wszystkie ich histeryczne, nielogiczne ruchy, które pchały ich prosto do więziennych cel, dla oskarżenia warte równie wiele, co przyznanie się do winy.
No i proszę, koniec końców okazuje się, że on sam niczym się nie różni.
Wyszedł przed dom i zmrużył oczy. Słońce co prawda nie wyszło zza chmur, ale było jasno, odbite od śniegu światło oślepiało oczy, przyzwyczajane od wielu tygodni do półmroku.
Przy bramie klęczała w śniegu Agnieszka Sendrowska, schylony mąż obejmował ją niezręcznie, jakby pomagał jej się podnieść. Kobieta patrzyła w kierunku Szackiego nie z bólem, ale z wyrzutem. Zrobił kilka kroków w jej stronę i zrozumiał, że jej nieruchomy wzrok nie był utkwiony w nim, lecz w ruinie za jego plecami.