Выбрать главу

Tadeusz Smaczek schował kartkę.

– Tak jak mówiłem, to jedynie fragmenty.

Szacki mógł go po prostu wyrzucić za drzwi, ale potem pomyślał o całej swojej krwi zepsutej, gotującej się na niezliczonych olsztyńskich skrzyżowaniach.

– Betonman zawsze przekazuje panu swoją korespondencję?

– Słucham? Przepraszam, chyba nie rozumiem.

– Betonman. Jak Spiderman albo Batman. Rozumie pan angielski na tyle? Człowiek nietoperz, człowiek pająk, człowiek beton. To chyba jasne. W Olsztynie tak się nazywa pańskiego pryncypała.

– Obraża pan prezydenta wybranego w demokratycznych wyborach.

– Skądże! To na pewno wspaniały człowiek, prywatnie życzę mu zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności. Obrażam jedynie jego kompetencje i jego gust. Obrażam jego wiarę w betonowanie, cementowanie, asfaltowanie i kostkobaumowanie. Ja jestem przyjezdny, mam to gdzieś, poza tym... – zawahał się – ...i tak wyjeżdżam. Ale tych ludzi tutaj mi żal. To miasto od czasów wojny jest konsekwentnie szpecone, niszczone i zamieniane w jakiś potworny, urbanistyczno-architektoniczny rynsztok. Ale to wy je wykończycie.

Smaczek odrobinę się zapowietrzył, ale trzymał urzędniczy fason.

– Odmawia pan przyjęcia zawiadomienia o przestępstwie?

– Oczywiście. Przyjęcie pańskiego zawiadomienie oznaczałoby zgodę na kolejny szczebel waszego urzędniczego szaleństwa. Oznaczałoby zgodę na przekroczenie granicy między władzą zwyczajnie niekompetentną i głupią a władzą w sowiecki sposób złą, prześladującą i zastraszającą obywateli. Co następnego wymyślicie? Wieczną katorgę na Suwalszczyźnie?

Dyrektor położył ręce na swojej teczce, ale nie zabrał jej z biurka.

– Przykro mi, ale ja tego tak nie zostawię. Złożę zażalenie na pańską decyzję. Niestety też na pańskie zachowanie. Widzę, że czekają mnie dwa procesy.

No i dobrze, pomyślał Szacki. Zawsze to jakaś rozrywka od więziennej codzienności, jak mnie będą wozić na terminy.

– Liczyłem na pana. Bałem się, że tutejsi prokuratorzy nie byliby obiektywni. A pan jest spoza Olsztyna, światowy, ma szerszy ogląd.

Od konieczności odpowiedzi wybawił go telefon. Szacki odebrał i się przedstawił.

– Dzień dobry, panie prokuratorze. – Usłyszał damski głos. – Z tej strony Monika Fabiańczyk. Poznaje mnie pan?

Zmarszczył brwi. Niski, lekko kpiarski głos wydawał mu się znajomy, obudził jakąś czułość i nostalgię. Ale głowę by dał, że nigdy jego ścieżki z żadną panią Fabiańczyk ani panem Fabiańczyk się nie przecięły.

Roześmiała się głośno i wtedy ją poznał. Szybko wyprosił z gabinetu Tadeusza Smaczka.

– Dzień dobry, pani redaktor – powiedział, myśląc, że to naprawdę czas pożegnań.

– Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zadzwonić, jak przeczytałam, że zostałeś rzecznikiem prasowym. To tak jakby Hannibala Lectera zrobili szefem kuchni w wegańskiej restauracji.

Zaśmiał się szczerze, chociaż dowcip nie był najwyższych lotów. Zapytał o zmienione nazwisko, czy gratulować zamążpójścia, i słuchał jej trajkotania, myśląc o tym, jak symboliczne jest, że to Monika właśnie teraz do niego zadzwoniła. Ile to? Osiem lat. Trochę ponad. Pamiętał ten upalny warszawski czerwiec, pamiętał młodą dziennikarkę z „Rzeczpospolitej”, swoje śmieszne dziś zaangażowanie w typowy dla kryzysu wieku średniego romans. Przez ten romans rozpadło się jego małżeństwo, dlatego potem wyjechał z Warszawy, zerwał więzi ze stolicą i w końcu wylądował w Olsztynie.

Czy dziś zmierzałby do więzienia, gdyby osiem lat temu zachował się przyzwoicie – przecież żonaty − i nie poszedł na randkę do kawiarni na rogu Nowego Światu i Foksal? Pamiętał, że miał ochotę na bezę, ale wziął sernik, bo bał się, że bezą będzie kruszył na wszystkie strony.

– Z tego wszystkiego przesłuchałam rozmowę z tobą w Radiu Olsztyn, jak się przyznajesz do błędów. Rozmawiałam potem o tym z ludźmi i wszyscy byli trochę rozczarowani.

– Dlaczego? – Autentycznie się zdziwił.

– Ja wiem, w świecie dziennikarzy śledczych i kryminalnych jesteś trochę punktem odniesienia, nie pytaj, jak bardzo mojemu mężowi to się podoba. Szeryfem, symbolem sprawiedliwości.

– No to chyba dobrze, że jestem uczciwy.

– Uczciwość i sprawiedliwość to dwie różne rzeczy. Nie oczekujemy od szeryfa szczerości i przyznawania się do błędów. Oczekujemy bezpieczeństwa. Niezłomności w tym, żeby zapewnić porządek, żeby zło zostało ukarane, a dobro nagrodzone, żeby świat stawał się lepszy.

Rozmawiali jeszcze chwilę. Zaraz potem zadzwonił do Edmunda Falka i umówił się z nim w sali sekcyjnej szpitala na Warszawskiej.

2

Prokurator Teodor Szacki zaparkował jak zwykle pod piwiarnią i krzywiąc się przy każdym kroku w mokrych i zimnych butach, pokonał kilkadziesiąt metrów brei, dzielących go od Anatomicum. Miał nadzieję, że przyjdzie pierwszy, ale spotkał Falka na schodach.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i ramię w ramię weszli do środka.

Korytarz był pusty i cichy, może dlatego, że pora wczesna i jeszcze nie zdążył zapełnić się studentami. A może dzisiaj akurat adepci anatomii mieli wolne.

Weszli do sali sekcyjnej, tak samo opustoszałej. W powietrzu unosił się co prawda trupi zapaszek, ale nigdzie nie było ani zwłok, ani Frankensteina, ani w ogóle nikogo.

Asesor Edmund Falk rozejrzał się zdziwiony.

– Myślałem, że ktoś tu na nas czeka.

Szacki bez słowa podszedł do lodówki na zwłoki. Zwykle w prosektoriach zajmują więcej miejsca, trzeba tam przechowywać wszystkich znalezionych w mieście nieboszczyków. Tutejsza służyła do celów dydaktycznych, dlatego miała tylko dwa stanowiska. Szacki nacisnął chromowaną klamkę, otworzył drzwi, ze środka powiało chłodem i śmiercią.

Pociągnął za uchwyt, metalowe łóżko wysunęło się lekko i bezszelestnie. Nowy sprzęt, nowoczesny. Hilton dla zwłok, jak to ujął Frankenstein.

Na nierdzewnym blacie leżała Wiktoria Sendrowska. Sina, z fioletową szyją. Już po sekcji, co można było poznać po topornym szwie na korpusie, wielkiej literze Y, której ramiona zaczynały się przy obojczykach i łączyły przy mostku, a nóżka sięgała do wzgórka łonowego.

– Czemu pan mi to pokazuje? – zapytał Falk spokojnie. – Byłem przy czynnościach, jestem prokuratorem prowadzącym sprawę.

Szacki odsunął się od lodówki, swobodnie usiadł na wysokim stole do sekcji i spojrzał na Falka stojącego nad zwłokami dziewczyny.

– Miałem to zostawić innym, ale nie mogłem się powstrzymać. Uznałem, że po tym, co się stało, musimy załatwić sprawę między sobą. Poza tym chciałem dać panu możliwość pożegnania się ze swoją przyjaciółką i ofiarą. W końcu przez wiele lat musiała być dla pana jak siostra.

Edmund Falk zdjął płaszcz, rozejrzał się, przewiesił go starannie na oparcie jednego z krzeseł audytorium. I spojrzał na Szackiego wyczekująco.

Prokurator Teodor Szacki nie spieszył się. Podejrzewał, że Falk czeka na jakieś długie przemówienie, w którym będzie przedstawiał mu swój tok rozumowania, ale był na to zbyt zmęczony. Poza wszystkim nie było się czym chwalić. Mało błyskotliwego rozumowania w stylu Sherlocka, dużo przeczucia i prokuratorskiej intuicji. Już wcześniej drapało go gdzieś z tyłu głowy, dlaczego służbista Falk nie wykonał wszystkich czynności w sprawie Kiwita, dlaczego wbrew jego poleceniom nie przycisnął rodziny. Poza tym jego bunt wobec Klejnockiego, który odgadł motywy zabójców Najmana. Ale przede wszystkim intuicja.